„Rącze konie” ukazały się w Polsce w 1996 roku, a więc w czasach, kiedy Cormac McCarthy był autorem kompletnie u nas nieznanym. Nic dziwnego, że przeszły bez echa. Dopiero w ostatnich latach, po Nagrodzie Pulitzera za „Drogę” i po Oscarach dla Coenów za ekranizację „To nie jest kraj dla starych ludzi”, otrzymaliśmy od wydawców (głównie Wydawnictwa Literackiego) przyspieszony kurs jego twórczości w postaci aż sześciu książek w niecałe trzy lata. Do kompletu przekładów brakuje jeszcze dwóch tytułów, ale są one już zapowiedziane. Znając więc obecnie już zdecydowaną większość dorobku tego, uznawanego za żyjącego klasyka, pisarza, wróciłem po 15 latach do „Rączych koni”. Będąc szczęśliwym posiadaczem pierwszego wydania nie muszę czekać na reedycję (zresztą McCarthy’ego trzeba sobie dawkować w odstępach).
Twórczość McCarthy'ego daje się z grubsza podzielić na „okres Tennessee” („Strażnik sadu”, „W ciemność”, „Dziecię Boże” i „Suttree”) i „okres Pogranicza”, rozpoczynający się „Krwawym południkiem”, a kontynuowany w „Trylogii Pogranicza” i „To nie jest kraj dla starych ludzi”. „Rącze konie”, napisane bezpośrednio po apokaliptycznym „Południku”, bodaj najgłośniejszym dziele CMC, mimo zbliżonej przynależności gatunkowej (western) różnią się od niego znacznie. Otrzymujemy jakby inną wizję Dzikiego Zachodu spod tej samej ręki. O ile „Południk” przedstawiał cywilizowanie Zachodu jako festiwal rozpasanego, sadystycznego okrucieństwa (tak, wiem, że upraszczam!), to „Rącze konie” – operując jakieś sto lat później w mniej więcej tych samym rejonie geograficznym, prezentują wizję przeszłych dziejów z bardziej współczesnej perspektywy, która siłą rzeczy narzuca nostalgiczne spojrzenie. Jest ono tylko pozornie nostalgiczne, ale o tym za chwilę.
Jest rok 1949, w Teksasie umiera stary ranczer, a spadkobierczyni ani jej były mąż nie są w najmniejszym stopniu zainteresowani zabiedzoną wiejską posiadłością. Wraz z nim w sposób symboliczny odchodzi w przeszłość pionierska karta historii. Ranczo próbuje bezskutecznie przejąć zafascynowany dziadkiem dziewiętnastoletni wnuk, John Grady Cole, który lepiej niż w otaczającej go ucywilizowanej współczesności, odnajduje się w prostym ranczerskim stylu życia, upajającym swobodą i bliskością natury. Chłopak, nie mogąc pogodzić się ze stratą rancza i zarazem nie mogąc znaleźć sobie miejsca poza nim, wreszcie poszukując umykającego smaku dawnego świata - wyjeżdża do Meksyku. Wolę umrzeć jadąc, niż żyć, stojąc w miejscu - stwierdza. Towarzyszy mu przyjaciel, a po drodze dołącza jeszcze trzeci dzieciak, którego krnąbrny i nieobliczalny charakter doprowadzi do tragicznych wypadków. John Grady Cole pozna brutalną i zupełnie nieromantyczną przeszłość kraju, który odwiedził, i na własnej skórze odczuje twardość zasad nim rządzących. Doświadczy pierwszej miłosnej fascynacji, pierwszego bólu wyrzeczenia i pierwszej żądzy zemsty.
Bóg wie, co robi, ukrywając przed młodymi prawdę o życiu, bo gdyby było inaczej, młodym odechciałoby się żyć.
Bo też „Rącze konie” są w istocie powieścią inicjacyjną. Dojrzałość Johna Grady’ego Cole’a z początku powieści jest pozorna. Jest on rzeczywiście, bardziej niż skarlałe duchowo pokolenie rodziców, świadom przeszłości otaczającej krainy. Ale dopiero od starej Meksykanki dowie się, jak wyglądały dawne czasy z bliska, bez romantycznej otoczki. Dopiero w zderzeniu z realną przemocą – tak fizyczną jak przemocą twardych obyczajów – podejmie walkę o przetrwanie, a także zdobędzie się na prawdziwie męskie decyzje - też te dotyczące cudzego życia i śmierci. Przemoc ta - słuszna bądź nie - jest bowiem integralną częścią otaczającego go świata. Słowem, nostalgiczna otoczka spowijająca w jego oczach Pogranicze, rozwieje się, dając poznać dopiero wtedy twarde realia. Pozbawi go złudzeń, ale przez to uczyni mężczyzną. Zahartuje go krzywda i niesprawiedliwość, jakiej będzie świadkiem i ofiarą, w myśl starej zasady, że co nas nie zabije, to nas wzmocni. Jednocześnie finał wskazuje na to, że przemoc nawet słuszna i, zdawałoby się, sprawiedliwa, nie jest reakcją dobrą - że w którymś momencie należy powiedzieć "dość". Dojrzeje do tego John Grady Cole - i na szczęście w świecie "Rączych koni" jest to jeszcze możliwe. Szukając nitek wiążących twórczość McCarthy'ego łatwo można stwierdzić, że to być może do tego właśnie świata tęsknił będzie później szeryf Bell z "To nie jest kraj dla starych ludzi".
W ogólnym rozrachunku „Rącze konie” są chyba pierwszą tak przejrzystą konstrukcją fabularną w dorobku McCarthy’ego. Być może wnioski płynące z samego wątku dojrzewania nieco trącą oczywistością (w diametralnie odmiennej tonacji ale z podobnym punktem dojścia napisane są „Koniokrady” Faulknera), ale powieść niesie także ciekawe, przemyślane spojrzenie na przeszłość tej części kontynentu amerykańskiego, a zwłaszcza pogmatwanej i tragicznej epoki rewolucji meksykańskiej. Dzięki innym z założenia celom powieść nie jest – jak „Krwawy południk” – feerią obłędnej przemocy, ale bardziej stonowaną refleksją nad przeszłością Dzikiego Zachodu, zarówno w jego romantycznej otoczce jak i w jego realnej, „prawdziwej” historii. McCarthy nie przekreśla zresztą całkowicie tej idealizującej czasowej perspektywy jako z gruntu fałszującej obraz, a jedynie go uzupełnia. Zwłaszcza, że wydaje się, że dzikość zawarta w XIX-wiecznym kolorycie jego samego także uwodzi. Świadczą o tym dobitnie opisy kraju, który przemierzają chłopcy. To ziemia upajająco dzika, rozległa tak, że wyrywa z piersi głęboki oddech, a do tego do głębi przesiąknięta właśnie przeszłością, zapełniona powidokami plemion już nieistniejących, ale jakby dopiero co przemierzających te pustkowia, jeszcze nieomal brzmiąca echem ich nawoływań, usiana kośćmi upolowanych przezeń zwierząt. Tu przeszłość i krajobraz stapiają się w jedną, nierozerwalną całość: bez tej przeszłości krajobraz byłby inny, i bez tego krajobrazu być może inna byłaby historia. W świat ten również organicznie wpisana jest samotność. Właśnie w tej powieści czuje się, jak cudownym McCarthy jest pejzażystą - i to jest w jednym momencie pejzaż przestrzenny, czasowy i egzystencjalny. Są to chyba najpiękniejsze fragmenty z całego jego dorobku, piękne i mądre. Powieść - jak każda w dorobku McCarthy'ego - niepowtarzalna, w dodatku ważna dla literackiego westernu jako gatunku. To ścieżka na Zachód wyrastająca z oryginalnego uniwersum literackiego tego autora - i kompletnie autonomiczna wobec wytyczonych wcześniej przez A. B. Guthrie'go ("Droga na Zachód"), Jacka Schaefera ("Jeździec znikąd"), E. L. Doctorowa ("Witajcie w Ciężkich Czasach") Larry'ego McMurtry'ego ("Na południe od Brazos") i innych amerykańskich literatów.
5 / 6
PS. Recenzja "Przeprawy" tutaj., a "Sodomy i Gomory" tutaj.
Na ucho: oczywiście Marty Stuart, soundtrack do "All The Pretty Horses":
Cormac McCarthy, Rącze konie (All The Pretty Horses) ; przeł. Jędrzej Polak. Poznań: Zysk i S-ka, 1996.