Tak się składa, że twórczość Dennisa Lehane'a poznaję mocno niechronologicznie. W dodatku do tej pory pomijałem (a raczej - pomijał mnie) cykl powieściowy, który stanowi - bagatela - 2/3 jego dorobku. Zaczęło się zresztą od mocnego filmu Eastwooda "Rzeka tajemnic". Później, po esensjonalnej recenzji Konrada Wągrowskiego, wybrałem się do "Miasta niepokoju" - i okazało się, że to najlepsza powieść jaką przeczytałem w 2010 roku. Powieściowa "Rzeka tajemnic" okazała się również sugestywna (nawet mimo znajomości filmu). Dla równowagi rozczarowała mnie ekranizacja "Wyspy skazańców". Jednak to wszystko nie był rdzeń twórczości Lehane'a - ten stanowiły przygody pewnej pary detektywów. Sięgając po tom z tego cyklu, znałem już mniej więcej mocne i słabe strony jego stylu - i rozumiem, dlaczego jest wymieniany jednym tchem z Ellroyem jako następca Chandlera. Stanęło - w sumie przypadkiem - na "Gone, baby, gone".
Nie wiem co Ellroy sądzi o Lehane'm, ale w "Amandzie" widać wyraźny kurs, którego pierwociny wyznaczył niegdyś Chandler, a który zdecydowanie go odróżnia - tak od Ellroya jak i innych pisarzy kryminalnych. W ujęciu Lehane'a dramat kryminalny jest jedynie odskocznią do stworzenia mocnej powieści społecznej. Zresztą zwrot w stronę społeczno-historycznego eposu, jaki wykonał w późniejszym epickim "Mieście niepokoju" wyraźnie wskazuje, że to, co najbardziej go interesuje, to socjologia i psychologia, a nie intryga kryminalna jako taka. Na razie jednak mamy parę sympatycznych detektywów (narrator Patrick Kenzie plus Angela Gennaro), którzy - bardziej nie chcąc, niż chcąc - angażują się w sprawę porwania czteroletniej Amandy, dziecka z okolic marginesu społecznego. Można by powiedzieć, że śledztwo jak śledztwo - prowadzone jest, przynajmniej do pewnego momentu, zgodnie z regułami gatunku. Ale im głębiej zanurzamy się w lehane'owski Boston, odsłania się straszliwy problem społeczny jakim jest los dzieci z rodzin patologicznych oraz kidnapping - głównie o podłożu pedofilskim, ale przecież nie tylko (nie rozwijam myśli, żeby nie spojlerować). W opisie wygląda to patetycznie i banalnie zarazem, ale roztrząsania Kenziego na ten temat mają w sobie taki ładunek tragicznych emocji, że z trudem je przyswajałem, a z drastyczną prozą jestem otrzaskany naprawdę nie od dzisiaj. Niejedno się już czytało i oglądało. A jednak. Ma Lehane dar tworzenia literatury dławiącej w gardle i trzymającej za jaja. I nie chodzi tu o emocjonalny szantaż losem porwanych dzieci.
Lubię kryminały niespieszne. W "Amandzie" śledztwo toczy się wolno zarówno ze względów wewnątrzfabularnych, jak i autorskiej chęci spojrzenia pod podszewkę rzeczywistości jak i - na ile to możliwe - w głąb zasiedlających ją bohaterów. Natomiast w tej niespieszności, w jej nastroju, jest tak gęsty fatalizm, że w głębi duszy, choć żywimy nadzieję że skończy się mimo wszystko dobrze, to stopniowo dociera do nas, że dobrze skończyć się nie może. A jednak finał, zaskakujący, gorzki, zgoła niehollywoodzki, który koronuje tę przygnębiającą opowieść, wynosi jej tragizm na zgoła zupełnie nowy poziom. Ma w sobie siłę porażającego zakończenia "Chinatown" lub "Siedem" - tylko tylko, że w nieco innym wymiarze. Jest tym gorzej, że problemy podniesione przez Lehane'a naprawdę domagają się rozwiązań. A tu dobrych, bezstratnych rozwiązań prawdopodobnie w ogóle nie ma. I to jest dopiero tragedia.
Na koniec krótko o wadach, bo jednak - jak wspomniałem na wstępie - proza Lehane'a posiada również takowe. Otóż miejscami niestety jego styl osuwa się w patos. Czasem naprawdę mniej znaczy więcej. Na tą przypadłość cierpiały również wczesne powieści Ellroya - te sprzed "L. A. Quartet". U Lehane'a niekiedy po prostu jest za dużo słów. Na szczęście to tylko niewielkie plamki na znakomitym płótnie.
Gorzej, że nie przekonał mnie do swoich bohaterów. Drażni mnie ich sympatyczność, drażni zbyt miękki Patrick Kenzie, a zwłaszcza niezmiernie irytuje mnie - widziana jego kochającymi oczętami - Angela Gennaro, która jawi się jako skończony ideał urody i wrażliwości. Pewnie tacy właśnie mieli być - zwykli ludzie, na pewno bardzie realistyczni niż Philip Marlowe. Ale jednak jest w tej parze coś, co mnie wkurza. I kiedy sięgnę po inne powieści Lehane'a - to nie dla nich, a dla wszystkiego poza nimi. Ale sięgnę na pewno.
5 / 6
[Recenzja została nagrodzona w portalu Biblionetka pl w maju 2012 r.]
---
Do Lehane'a wrócę na 100%, ale na razie - po trzech Ellroyach, Cainie i czymś tam jeszcze po drodze - ogłaszam przerwę od kryminałów i sensacji. Przede mną leży co prawda imieninowa "Libra" DeLillo, ale pilnie potrzebuję oddechu, przestrzeni, zmiany perspektywy - więc póki co wybieram morze w czwartej odsłonie perypetii Jacka Aubreya.