Przejdź do głównej zawartości

Crime Story (David Simon, "Wydział Zabójstw: Ulice śmierci")

Jeśli wydaje Wam się, że macie jakieś pojęcie o amerykańskiej policji, bo czytaliście Ellroya, Uhnak, Lehane'a (wstawić dowolne nazwiska), oglądaliście "Francuskiego łącznika", "Brudnego Harry'ego", "Siedem" albo "Zodiak", nawet "True Detective" albo "The Shield" - to jesteście w błędzie tak głębokim, że prawie nie widać nad Wami światełka nadziei, błyskającego gdzieś tam, hen, wysoko, u ujścia tej studni. Ja w każdym razie byłem. A potem obejrzałem "The Wire", a jeszcze potem przeczytałem książkę Davida Simona, byłego reportera baltimorskiego "The Sun", a późniejszego twórcy tego arcy-serialu.

David Simon na okrągły 1988 rok stał się członkiem-obserwatorem w jednej z trzech ekip ("zmian") baltimorskiego Wydziału Zabójstw. Ekipa taka złożona jest z 15 detektywów i trzech sierżantów (dowodzą oni trzema pięcioosobowymi brygadami). Dzięki dość nieoczekiwanemu, jak sam przyznaje, kaprysowi kogoś z policyjnej wierchuszki otrzymał unikalną szansę wglądu w pracę policyjnej kadry. Jego przenikliwość i wrażliwość pozwoliły mu zdobyć zaufanie osobliwej hermetycznej kasty twardych i zamkniętych w sobie (i w swoim gronie) stróżów prawa z najbardziej makabrycznego i zarazem legendarnego odcinka - Wydziału Zabójstw. Owocem jego rocznej obserwacji jest 750-stronicowy reportaż.

Po początkowym szoku pierwszych stron, spowodowanym mnogością nazwisk i spraw (efekt powtórzony później w pierwszych odcinkach "The Wire"), z gąszczu postaci wyłania się precyzyjnie zbudowany policyjny zespół, oparty na kilku silnych osobowościach weteranów. Oto "Wielki Człowiek" Donald Worden, legenda wydziału, despota, dumny arogant i niebywale przenikliwy umysł. Oto Harry Edgerton, czarnoskóry detektyw, niezrównany w zdobywaniu zaufania wszelkiej maści świadków. Oto młody Tom Pellegrini. Oto jadowicie ironiczny, nawet jak na wyśrubowane standardy wydziału, sierżant Jay Landsman, szef jednej z brygad. Oto drugi sierżant, Terrence McLarney, obecnie głęboko wstrząśnięty tragedią rannego kolegi. Nad nimi - dobry duch, szef zmiany, porucznik Gary d'Addario, znakomicie rozumiejący podwładnych, ale ciśnięty przez "górę" za rzekomą miękkość wobec swojej załogi.

Simon zżył się i zaprzyjaźnił ze swoimi bohaterami - i w zasadzie oddaje im pole, usuwając się zupełnie poza kadr. Jego dzieło ciąży przy tym zupełnie jawnie ku narracji powieściowej. To, co widział na własne oczy - podaje jak sceny z beletrystyki; to co zasłyszał od innych - relacjonuje z punktu widzenia uczestników zdarzeń. Zgromadzoną wiedzę ogólną podaje bezosobowo, z podszytym ironią dynstansem. Ponadto swoją opowieść osnuwa na podsuniętym przez samo życie, ale nośnym literacko szkielecie. Reportaż uporządkowany jest wokół kilku kluczowych wątków. Jeden to trwające niemal okrągły rok śledztwo młodego Pellegriniego w sprawie bestialskiego zabójstwa 11-letniej Latonii Wallace. Drugi - proces narkotykowego dealera, winnego postrzelenia i oślepienia policjanta Cassidy'ego. No i tajemnicza strzelanina z udziałem policjantów na Monroe Street. W sprawę Cassidy'ego zaangażowany jest - jako świadek, ale też przyjaciel ofiary - sierżant McLarney, a sprawa Monroe Street przygniata prowadzącego ją legendarnego Donalda Wordena.  Zaś śmierć Latonii Wallace omal nie doprowadzi do obłędu Pellegriniego...

Drugim elementem szkieletu książki jest gorzko-ironiczny dekalog Wydziału, który głosi między innymi, iż:
1. Wszyscy kłamią.
2. Ofiara ginie raz, ale mielsce zbrodni można zamordować tysiąc razy.
3. O sukcesie bądź porażce dochodzenia decyduje pierwsze 10-12 godzin po morderstwie.
5. Dobrze jest być dobrym, ale jeszcze lepiej jest mieć szczęście.
6. Jeśli sprawca napaści zostanie natychmiast zidentyfikowany, ofiara na pewno przeżyje. Jeśli podejrzany nie został zidentyfikowany, ofiara na pewno umrze.
7. Laboratorium dostarczy dowody rzeczowe tylko w sprawach, w których sprawca już się przyznał lub został rozpoznany przez co najmniej dwóch świadków.
9. Dla ławy przysięgłych każda wątpliwość jest uzasadniona; im lepsza sprawa, tym gorsza ława; trudno znaleźć jednego dobrego człowieka, ale znaleśź ich 12 i zebrać w jednym miejscu - to prawdziwy cud.
10. Morderstwo doskonałe istnieje. Jeśli ktoś uważa inaczej, jest romantycznym głupcem i nie zna poprzednich dziewięciu reguł.

Z takim sarkastyczno-wisielczym dystansem, przejętym od swoich bohaterów, David Simon prowadzi  epicką, wielowątkową opowieść. Przez 365 dni był świadkiem rozmaitych sytuacji i wątków, od ulic czarnego getta po gabinety policyjnej hierarchii. Od koleżeńskich, często szorstkich relacji, po wielotygodniowe, głębokie kryzysy nerwowe. Opowieść ta, oprócz wspomnianych głównych nici, spleciona jest z kilku dziesiątek innych, krótszych, prostszych w rozpracowaniu spraw. Ale wiele z nich to temat na odrębną opowieść - czasem "tylko" zwyczajnie smutną, czasem okrutnie absurdalną, czasem po prostu rozdzierającą. Simon potrafi wyłowić z tego gąszczu (przez baltimorski WZ przechodzi ok. 300 spraw rocznie) chwile i sceny, które wynoszą jego dzieło na poziom wytrawnego dramatu psychologicznego. Jak zgoła intymny gest, którym Donald Waltermeyer poprawia sweter na ramieniu martwej narkomanki, na moment wychodząc ze służbowej skóry i łamiąc zasady zawodowe - w imię ochrony prywatności ofiary, pojęcia dla detektywa Wydzuału z reguły nieistniejącego. Albo jak opis zwłok "Aniołka z Reservoir Hill" - 11-letniej Latonii Wallace, ofiary zła absolutnego, niczym w filmach Finchera. To już nie jest zwykłe dziennikarstwo, nie sensacja - to literatura wysokich lotów.

Szczególnie mocne z innych względów, ale też niezwykle ciekawe, są fragmenty dotyczące sekcji zwłok i ich znaczenia dla śledztwa. Ale i w tym przypadku nie wszystko idzie zgodnie z regułami - np. ekshumacja jednej z ofiar niespodziewanie przeradza się w makabryczną groteskę rodem z filmu Coenów. Szczególnie ważna jest też wiwisekcja procesu sądowego (w tym przypadku chodzi o sprawę Cassidy'ego, obserwowaną przez sierżanta MacLarneya) i funkcjonowania ławy przysięgłych. Terrence MacLarney naświetla tą specyficznie amerykańską instytucję od nieoczekiwanej, bardzo krytycznej strony, jakże dalekiej od popularnego w kinie ujęcia tego tematu w tzw. dramatach sądowych.

28-letni wówczas David Simon tą jedną książką ukierunkował się na resztę życia. Zadzieżgnięte w 1988 roku przyjaźnie przetrwały próbę czasu, a Simon swoje doświadczenia i obserwacje przekuł w seriale "Wydział Zabójstw Baltimore", "The Corner" (o baltimorskich narkomanach), wreszcie "The Wire", spinający wszystko w wielką analizę-syntezę mechanizmów funkcjonowania organizmu miasta (zresztą wielu bohaterów "Wydziału..." miało swój udział w tych serialach - m. in. w samym tylko "The Wire" Landsman był jednym z bohaterów, ale też aktorem, epizod ma Worden, Ed Burns jest regularnym scenarzystą, a d'Addario stałym konsultantem). "Wydział Zabójstw" wyznacza początek tej drogi - i ujawnia przenikliwość i talent narracyjny, który za kilka lat da telewizji bodaj najlepszy serial w jej dziejach. Natomiast w prywatnym wymiarze dla niżej podpisanego "Wydział Zabójstw" zdetronizował "Tajemnice Los Angeles", które 16 lat królowały jako najlepsza książka o policji.

Aż dziw, że Simon nie dostał za swoje dzieło Pulitzera.

Ode mnie: 6 / 6