fot. Krzysztof Dubiel, wydawnictwoliterackie.pl |
Gdyby ktoś ją znienacka zapytał, czy wiedzie szczęśliwe życie, odparłaby jak zawsze, z całym przekonaniem: tak, bardzo.(...)A jednak w chwili rozproszenia, podczas kąpieli w piątkowy wieczór przyszły jej do głowy dwa słowa: nieodwołalność i przypadkowość. Jakby kiedyś uległa złudzeniu, że gra z Panem Bogiem w podchody, rozszyfrowuje zostawiony przez niego wzór na życie. A teraz znalazła się pośród ciemnego lasu i w dodatku idzie drogą pozbawioną jakichkolwiek rozwidleń. Wszystko ułożyło się jak najlepiej. Tyle że ułożyło się już, ostatecznie i samoistnie.
Słowem, pisarz ten nadaje dokładnie na tych samych falach, na których ja odbieram (tu można by dorzucić coś o kompensacji braku podobnego porozumienia z ojcem, ale to takie trywialne... :-).
I jego popularność lub jej brak (bo paradoksalnie Sosnowski, choć ceniony dziennikarz i autorytet językowy, jako prozaik jest niezbyt medialny - być może zbyt intymny?) - są mi zupełnie obojętne. Nawet więcej - niechętnie się nim dzielę, niechętnie pożyczam jego książki, bo są mi tak osobiście bliskie, iż mam wrażenie (często trafne, jak się potem okazuje), że inni jego książek nie docenią. Wzruszą ramionami, strywializują, albo powiedzą - "manieryczny" (bo może i na swój sposób manieryczny, co z tego, skoro nic z tego?), "udziwniony" (jak wyżej). No to lepiej nie pożyczać, jak i ktoś ma potem przewracać oczami. Poza tym nie lubię opowiadać o jego książkach, co u mnie dość rzadkie (małżonka świadkiem, bo to najczęściej ona wysłuchuje moich wynurzeń o książkach, których skądinąd nie czytała, bo gusta mamy odmienne).
Może właśnie dlatego moje próby napisania czegoś składnego o "Spotkamy się w Honolulu" spełzły na niczym. Nie żebym książki nie pojął, nie przeżył, nie przemyślał. Ale też nie dlatego, że wywarła na mnie piorunujące wrażenie, pozostawiające w głowie skłębiony bałagan myśli. Nie. Po prostu nie potrafię odpowiednio ująć subtelności i wycieniowania, które jest jedną z głównych cech tej opowieści, utkanej z różnych intymności. Mam wrażenie, że każda próba jej opisania nieuchronnie doprowadzi do karykaturalnej deformacji tego, czym w istocie jest "Honolulu". Są książki, których nie potrafię opisać tak, jak na to zasługują. Tak jest np. z wielokrotnie tu wspominanym "Na południe od Brazos", albo z wyżej cytowanym "Prądem zatokowym". No nie umiem i już. Chociaż próbowałem. Mój notes świadkiem.
Najbliższa moich wrażeń z "Honolulu", a o niebo bardziej profesjonalna od moich potencjalnych wynurzeń, jest recenzja Jarosława Czechowicza, którą niniejszym podpinam: TUTAJ.