Debiutancka powieść irlandzkiego pisarza, którego trzecią (i jak dotąd ostatnią) książkę, czyli kapitalną "Ulicę marzycieli", czytałem w marcu. Łatwo sprawdzić, że "Zaułek łgarza" ma podłoże autobiograficzne: autor, podobnie jak jego bohater, porzucił studia w Cambridge i przez pewien czas byl londyńskim koszardem. Powieściowy Ripley Bogle, 22-letni wyrzutek irlandzkiego pochodzenia, to bezdomny pełną gębą - poznajemy go zmarzniętego, głodnego, kiedy ledwie żywy snuje się po stolicy brytyjskiego Imperium. Towarzyszymy mu raptem cztery dni, ale Bogle, piekielnie inteligentny i oczytany, zdąży opowiedzieć nam całe swoje dotychczasowe życie, w dodatku wpuścić nas kilka razy w maliny, przez co, kiedy wreszcie pod koniec zdobywa się na szczerość, pozostawia czytelnika w głębokiej konfuzji i zmusza do przewartościowania oceny swojej osoby. Szkoda jedynie, że polski wydawca zdecydował się na tytuł, który już na starcie podważa wiarygodność bohatera, co niestety osłabia finałowy efekt zaskoczenia (tytuł oryginalny to po prostu "Ripley Bogle").
Trzeba przyznać, że monolog Bogle'a skrzy się pisarską biegłością, rozmaitością stylistyk i nieokiełznaną wyobraźnią, jak choćby pijackie halucynacje opisane w konwencji sztuki teatralnej, które sprawiają wrażenie wisielczego pastiszu misterium "Dziadów" (tak, wiem, ze to nie jest powieść polska!). Sugestywne obrazowanie w opisie kloszardziej egzystencji, nasycone szczegółami zmysłowych doznań, przesiąknięte smrodem ubrań, skrajnym zmęczeniem, obłąkańczym ssaniem głodu, bólem ran i wrzodów, unurzane w turpizmie i barokowym nagromadzeniu, wystawia czytelnika na ciężką próbę już od samego początku. A początek ten stanowi, wierzcie mi, odpychający obraz narodzin niechcianego małego Ripleyka. Bo chociaż w zasadniczej fabule towarzyszymy naszemu bezdomnemu jedynie przez cztery dni wędrówki ulicami i zakamarkami Londynu, zdąży nam opowiedzieć całe swoje życie - od dzieciństwa w patologicznej irlandzkiej rodzinie, przez dzieciństwo na ulicach rozrywanego bombami zachodniego Dublina, po tragikomiczne perypetie damsko-męskie. Wędrówka Ripleya, jak również niektóre zabiegi narracyjne, to oczywiście echa "Ulissesa" Joyce'a (toutes proportions gardées), przy czym trzeba oddać sprawiedliwość polskiej tłumaczce Wilsona Marii Grabskiej-Ryńskiej, że mistrzowsko wychodzi ze zmagań z literacką inwencją Irlandczyka (gdyby szukać porównań, to chwilami czyta się to jak spokojniejsze fragmenty prozy Krzysztofa Vargi).
Jednak to, co mimo soczystego weryzmu czyni powieść Wilsona strawną, to sarkazm i dystans, z jakim Bogle przyjmuje swoją egzystencję, i z jakim w ogóle traktuje swoją osobę. Ma to swoje drugie dno, jako że jego niewesołe koleje losu (w końcu mógł być absolwentem Cambridge, a został kloszardem) są częściowo efektem jego świadomych decyzji w stopniu większym, niż to jest to skłonny przyznać wprost. Oczywiście jego stopniowe staczanie się to efekt szeregu nieszczęśliwych okoliczności ("dopustów bożych"), ale też Bogle, kiedy już próbuje wdrapać się na przysłowiową gałąź, sam ją natychmiast podcina. Nasz kloszard, kiedy już odsłania karty swoich przeszłych grzechów, sprawia wrażenie, że jego marny los jest w jakiejś części samoukaraniem za te winy. Przełamuje to konwencję, w której w toku całej swojej opowieści (gdyby odłożyć na bok zasłonę dymną ironii i drwiny) Ripley kreuje się na ofiarę, kogoś na kształt wyrafinowanej parodii biblijnego Hioba. Rzeczywistość nie jest tak jednoznaczna, jak on sam ją - do czasu - maluje.
Niejednoznaczna jest dla mnie też ocena tej książki. Ale wczorajszy facepalm czytelnika wystrychniętego na dudka stopniowo jest wypierany przez podziw dla przebiegłego konceptu i literackiej koronkowej pracy autora. Książka którą trudno polubić, ale jedna mająca swój specyficzny, naturalistyczno-poetycki urok.
Ode mnie: 4,5 / 6