Anglia, lata 50. XIX wieku. Pechowy kapitan Illiam Quillian Kewley zostaje uwikłany, trochę chcąc - nie chcąc, w przewiezienie trójki ekscentrycznych pasażerów na drugi koniec globu, na Tasmanię. Po drodze próbuje upłynnić kontrabandę (tytoń i alkohol), ukrytą na okręcie. Wspomniani pasażerowie to nawiedzony pastor, na wpół obłąkany lekarz o rasistowskich poglądach, oraz młody biolog-utracjusz. Taki jest punkt wyjścia powieści, która stała się w Polsce wydarzeniem sezonu na polu literatury obcej. Zasłużenie.
Powodów sukcesu jest wiele i jeden z nich to taki, że jest to bezsprzecznie kawał (ponad 500 stron drobnego druku) kapitalnej, epickiej literatury. Niezwykła jest konstrukcja opowieści, która operuje aż 21 naratorami, choć trzeba zaznaczyć, że spora część z nich to występy epizodyczne (w polskim wydaniu każdą partię tłumaczyła inna osoba, o czym na końcu). Najważniejsi zaś są wspomniani wyżej czterej bohaterowie, przy czym barwny marynarski język kapitana Kewleya to popis translatorski Michała Alenowicza, twórcy i właściciela wydawnictwa Wiatr od Morza. Nawiedzony pastor, poszukujący na Tasmanii śladów biblijnego Edenu, kwiecistością stylu przypominał mi pastora Braziera z "Ulvertonu". Natomiast doktora Pottera poznajemy głównie za pośrednictwem jego rasistowskiego dzieła pseudo-antropologicznego (stworzonego zresztą na wzór autentycznej publikacji z XIX wieku; poglądy w niej wyrażane to z grubsza taki proto-Hitler). Opowieść młodego Timithy'ego Renshawa początkowo wydaje się zbędna, jednakże w "tasmańskiej" części historii nabiera ciężaru gatunkowego. Ale największym wyczynem jest narracja tasmańskiego Aborygena, Peevaya, translatorskie arcydzieło Krzysztofa Filipa Rudolfa. Peevay operuje mieszanką literackiego angielskiego bogato uzupełnionego rynsztokowym słownictwem i pochodzenie tego "języka" jest dość długo zagadką samą w sobie (najbardziej pamiętny zwrot to właśnie "Zagadka o konfuzję przyprawiająca" oraz epitet "knypy"). Historia Peevaya wybiega wstecz aż do lat 30. XIX wieku i - uzupełniana epizodycznie innymi relacjami - stanowi wstrząsający zapis holokaustu, jaki kolonialna Anglia zafundowała nieistniejącej już dziś rasie tasmańskich Aborygenów. Opowieść trzyma się zresztą dość mocno faktów, i choć niektóre epizody wydają się być zbyt makabryczne, to jednak odpowiadają smutnej historycznej prawdzie o praktykach brytyjskiego Imperium wobec rdzennych mieszkańców Antypodów.
I choć początkowo "Anglicy..." jawią się jako humorystyczna powieść marynistyczna, stopniowo nabiera iście fatalistycznego i tragicznego wydźwięku. Nawet jeśli elemety humorystyczne i groteskowe, którymi autor operuje wirtuozersko na przestrzeni ogromnej i złożonej historii, obecne są do samego końca, to z biegiem fabuły nabierają gorzkiego i kwaśnego charakteru. Wizja brytyjskiego kolonializmu to - nomen omen - antypody kiplingowskiego, idyllicznego podejścia. Kneale ma też świadomość, że XIX-wieczne hierarchizowanie rasowe legło u podstaw tragicznych wydarzeń w następnym stuleciu, stąd groteskowe rasistowskie wywody doktora Pottera mają w powieści świadomie nadany niepokojący i groźny wydźwięk. Historia magistra vitae est, przynajmniej teoretycznie. W tym sensie "Anglicy..." to nie nostalgiczne westchnięcie za kolonialną potęgą, co raczej poszukiwanie w XIX wieku korzeni późniejszych tragicznych wydarzeń politycznych (aż do czasów współczesnych).
Autorowi pochodzącemu - podobnie jak kapitan Kewley - z wyspy Man udała się więc trudna sztuka połączenia awanturniczej fabuły z głębszą historyczną refleksją. Ambitna konstrukcja literacka, koronkowo złożona, zazębia się z budzącą podziw precyzją; każdy, nawet epizodyczny głos wnosi coś do całości obrazu - nawet jeśli jest to postać tak marginalna jak żona zarządcy obozu dla Aborygenów. Szczęśliwie autor - a za nim polscy tłumacze - uniknął pokusy sztucznego różnicowania stylu, co mogłoby łatwo doprowadzić do groteskowych przerysowań. Kto ma się wyróżniać - ten się wyróżnia. W tym miejscu trzeba podkreślić, że wydawca zdecydował się powierzyć każdą narrację innemu tłumaczowi. Efekt jest imponujący, acz dzięki zachowanemu umiarowi w stylizacji - nie przytłoczył fabuły. Niemniej uważam, że bezprecedensowe przedsięwzięcie Alenowicza winno przejść do historii polskiej translatoryki (zwłaszcza wirtuozerski przekład K. F. Rudolfa). Na koniec nie da się nie odnotować pięknej stylizowanej okładki - i po tylu superlatywach nie sposób wystawić inną ocenę niż maksymalną. Kapitalna lektura.
PS. Za zwrócenie uwagi na "Anglików..." dziękuję Mikołajowi Marszyckiemu.
Ode mnie: 6 / 6