Przejdź do głównej zawartości

Ofiara ("Misja", reż. Roland Joffé, 1986)

Z braku lepszych pomysłów na Wielki Piątek, odkurzam tekst sprzed pięciu lat. Jeden z nielicznych tutaj postów o filmie, za to traktujący o dziele dość szczególnym.

Oczywiście zawiera SPOJLERY wielkie jak wodospady Iguazú.



Przedziwne jest, że żaden z późniejszych filmów brytyjskiego reżysera Rolanda Joffé (dwa lata wcześniej nominowanego do wielu nagród za debiutanckie „Pola śmierci”) nie zbliżył się do poziomu „Misji” nawet na odległość głosu. Tak, jakby urodził się, by nakręcić to jedno dzieło – i talent z jakiegoś niewiadomego powodu się wyczerpał. Ale ten jeden raz osiąga czystość stylu godną dawnych malarzy. Daną mu historię prowadzi z pokorą i powagą, niczym biblijną przypowieść. Żadnego efekciarstwa. Żadnego pustosłowia. Żadnych zmarnowanych kadrów.

Bo czyż Indianie mogli przewidzieć, że śmierć tego skromnego księdza przywiedzie do nich człowieka, którego życie będzie odtąd nierozerwalnie związane z ich własnym?

DeNiro, Joffé i Irons
Właśnie przypowieść, to słowo, które nasuwa się przy „Misji”. O archetypicznym wprost grzechu, niczym z kart Biblii: oto Rodrigo Mendoza (sugestywny jak zwykle w tamtych latach Robert DeNiro), człowiek zły i okrutny, zabija brata – jedynego człowiek bliskiego jego kamiennemu sercu. I nie ma dla niego, jak mu się zdaje, wystarczająco ciężkiej pokuty. Trafi jednak na człowieka, który pokaże mu drogę okupienia, o jakiej nie miał pojęcia.

To przypowieść o wierze i wierności. Takiej wierze, która pozwala pójść w nieznane, do dzikich plemion, uzbrojonym tylko w ufność i – o paradoksie – bezbronną sztukę, uosabianymi przez zgrzebny habit i flet ojca Gabriela (wybitna, wyciszona rola Jeremy’ego Ironsa).

To przypowieść o takiej wierności, która przedkłada opiekę nad tymi którzy tym ludziom zaufali, ponad posłuszeństwo zakonnej przysiędze. O miłości w tym najprostszym, biblijnym duchu, w którym dobry pasterz oddaje życie swoje za owce. O paradoksie przemocy służącej Dobru, bo choć ostatecznie Gabriel i Mendoza w odmienny sposób staną do walki, to jednak obie te decyzje będą słuszne.


Oto Rodrigo Mendoza, człowiek zły i okrutny

I obaj zginą – jeden z bronią w ręku, drugi na czele procesji. Dlatego również jest to film – by użyć słów samego reżysera – o pięknie ofiary.

Wreszcie – jest to przypowieść o ofierze złożonej z maluczkich na ołtarzu Historii. Sytuacja kardynała Altamirano, który musi podjąć decyzję o likwidacji misji, jest w antycznym rozumieniu tego słowa tragiczna. Purpurat zdaje sobie sprawę z wielkości dzieła jezuitów, jednakże znajduje się w sytuacji bez wyjścia, zmuszony większymi od niego czynnikami, w postaci traktatu przekazującego teren misji pod władzę Portugalii. I choć z goryczą napisze: raj ubogich rzadko cieszy tych, którzy nimi rządzą, to w istocie jest bezsilny wobec politycznych uwarunkowań.


Oto krzyżyk, przechodzący z rąk do rąk jak błogosławieństwo
i zobowiązanie zarazem.

Wątki te splatają się niczym w symfonii, w kompozycję jednocześnie kameralną i epicką. Coś metafizycznego jest w wybitnych zdjęciach Chrisa Mengesa, dzięki któremu przeogromna i niewzruszona przyroda staje się niemym świadkiem tragicznych ludzkich zmagań, przypominając też o ich jakże względnej skali. Ta sama kamera zagląda ze skupieniem w ludzkie twarze. To wreszcie zasługą Mengesa jest wysmakowana, nie uciekająca od malarskiej stylizacji wizualna forma, w jaką ujęto historię ze scenariusza. Zadanie operatorskie było tu wyjątkowo odpowiedzialne, bowiem scenariusz ów jest sam w sobie dziełem szczególnym.


Gabriel do Mendozy: Nie pobłogosławię ci. Jeśli czynisz dobrze, Bóg ci będzie błogosławił. Jeśli źle, moje błogosławieństwo na nic się nie zda. Jeśli przemoc jest słuszna, na świecie nie ma miejsca dla miłości. I być może tak jest.





Oto, poza wątkiem historycznym, niemal wszystkie kluczowe sceny „Misji” obywają się bez dialogów, bądź dialog ten jest zredukowany do absolutnego minimum. Brytyjski dramaturg Robert Bolt oszczędnie i rozważnie dawkuje słowa, stąd też każde zdanie nich ma biblijną wprost siłę wyrazu. A to co najbardziej dramatyczne, najgłębsze, rozgrywa się bez słów, w długich, sekwencjach, o wyrazistej ale nie nachalnej symbolice, ilustrowanych nierealnie piękną muzyką Ennio Morricone. Oto człowiek rozpięty na krzyżu. Oto biała koszula spływa krwią. Oto Mendoza unurzany w błocie ciągnie za sobą całe swoje dotychczasowe życie. Oto misja San Carlos jawi się jak emanacja raju na ziemi, a wspiąć się do niej trzeba po stromej i kamienistej ścieżce (to też symbol!). Oto krzyżyk, przechodzący z rąk do rąk jak błogosławieństwo i zobowiązanie zarazem. Oto niemowlęta w błocie. Oto indiański chłopiec czyści porzuconą wraz z dawnym życiem szpadę i wręcza Mendozie. Oto Gabriel na czele procesji, monstrancja na tle płomieni. Oto indiańska dziewczynka wyławia potrzaskane skrzypce i zabiera ten skrawek cywilizacji do innego, lepszego życia z dala od białych.


Nie mogłem oprzeć się wątpliwości, czy ci Indianie nie woleliby, aby morze
i wiatry nigdy nas do nich nie przywiodły.

Oto Altamirano patrzy z goryczą wprost w kamerę. Na nas.

Wielkie kino.

Tak więc, wasza świątobliwość, twoi księża nie żyją, ja zaś pozostałem przy życiu. Lecz tak naprawdę, to ja umarłem, a oni żyją, bowiem, jak zawsze, duch zmarłych przetrwa w pamięci żyjących.

Zaś powieściowa wersja (także autorstwa Bolta) kończy się tak: 

- Macie czelność twierdzić, że ta rzeź była koniecznością? - zapytał cicho Altamirano.
Hontar odkaszlnął.
- Nie masz wyboru, ekscelencjo. Musisz działać w świecie rzeczywistym. A właśnie ten świat jest rzeczywisty.
- O nie - rzekł Altamirano. - To my uczyniliśmy go takim.