A jednak dłuższe przerwy w aktywności są chyba niezbywalnie wpisane w w życie tego bloga...
Autorka Dziennika z założenia operuje swoim własnym, indywidualnym doświadczeniem Ameryki. Koncentruje się na rzeczywistości fizycznie ją otaczającej. Dlatego punktem wyjścia chyba każdego bez wyjątku fragmentu jest wydarzenie, osoba lub zjawisko z codziennego życia rodziny poetki. Z tych klocków, mniejszych i większych, układa się podszyta zadumą obserwacja codziennego życia Ameryki - dość zamożnego miasteczka, campusu, nowojorskiej metropolii, z retrospekcjami ze stosunkowo prowincjonalnego Des Moines w rolniczym Iowa. Niektóre to krótkie "błyski", jak je nazywa Hartwig, inne - rozrastają się w felietony i eseje godne samoistnej publikacji. I tak na przykład zwięzłe portrety komiwojażera albo listonosza stają się sprężyną refleksji nad miejscem przedstawicieli tych charakterystycznych zawodów w w społeczeństwie i kulturze Ameryki (choćby słynna sztuka Arthura Millera Śmierć komiwojażera, listonosz jako figura posłańca itp.). Zwykłe, codzienne "How are you?" prowokuje do refleksji nad typowo purytańską dyscypliną wewnętrzną, wpajaną z pokolenia na pokolenie od czasów pionierów, bo to właśnie z jej powodu nikt nie oczekuje na to pytanie poważnej odpowiedzi. Fascynujący jest esej, sprowokowany - a jakże - przypadkową rozmową, a poświęcony Emily Dickinson, wielkiej pustelniczce poezji amerykańskiej. Pełen empatii i delikatności i wyczuwalnego poczucia zrozumienia poetki przez drugą poetkę. Hartwig z upodobaniem kolekcjonuje drobiazgi - epizody codziennego życia zwłaszcza, anegdoty, w których na równych prawach pojawiają się John Dillinger i ogrodnik sąsiadów, Norman Mailer ("wciąż jeszcze chodzi w glorii zbuntowanego, nie pogodzonego ze światem kombatanta drugiej wojny światowej, choć należy dziś do świetnie sytuowanych pisarzy establishmentu" i feministki ze stowarzyszenia Women's Lib ("Co tu mówić, kiedy wyszłam z tej uroczystości na ulicę, miałam ochotę uścisnąć pierwszego napotkanego mężczyznę"). Pośród spraw większych - jak formalne i nieformalne hierarchie uniwersyteckie, czy niedostatki amerykańskiego systemu edukacji - nie umykają jej też te mniejsze, jak msza gospel w Harlemie, poranne rozwożenie gazet. Nadbrzeżne ptactwo o świcie nad oceanem. Świąteczna gorączka w NY - zjawisko, dzięki niezliczonym filmom, wręcz ikoniczne. Przy czym autorka zachowuje postawę pełnego empatii obserwatora, niezwykle uważnego i niebywale wrażliwego na niuanse. Nie stroniącego przy tym od łagodnej ironii.
Ode mnie: 5,5 / 6
Julia Hartwig (ur. 1921), urodzona w Lublinie poetka i tłumaczka, przebywała
w Stanach Zjednoczonych w latach 1970-74, uczestnicząc w międzynarodowym
programie wymiany pisarzy. W tym okresie wykładała na uniwersytecie w Des Moines
w Iowa, następnie w oodziale Uniwersytetu Nowojorskiego w Stony Brook na Long
Island, a jeszcze później na dwóch uniwersytetach w Kanadzie. Dziennik obejmuje
głównie okres nowojorski wraz z odwołaniami do czasu spędzonego w Iowa. Ameryka
przechodziła własnie gorzki okres utraty niewinności. Dzieci-kwiaty mocno już
przywiędły, wygasała wojna w Wietnamie, nie żyli bracia Kennedy i doktor King, a
Nixon w wyniku afery Watergate właśnie żegnał się z urzędem.
Autorka Dziennika z założenia operuje swoim własnym, indywidualnym doświadczeniem Ameryki. Koncentruje się na rzeczywistości fizycznie ją otaczającej. Dlatego punktem wyjścia chyba każdego bez wyjątku fragmentu jest wydarzenie, osoba lub zjawisko z codziennego życia rodziny poetki. Z tych klocków, mniejszych i większych, układa się podszyta zadumą obserwacja codziennego życia Ameryki - dość zamożnego miasteczka, campusu, nowojorskiej metropolii, z retrospekcjami ze stosunkowo prowincjonalnego Des Moines w rolniczym Iowa. Niektóre to krótkie "błyski", jak je nazywa Hartwig, inne - rozrastają się w felietony i eseje godne samoistnej publikacji. I tak na przykład zwięzłe portrety komiwojażera albo listonosza stają się sprężyną refleksji nad miejscem przedstawicieli tych charakterystycznych zawodów w w społeczeństwie i kulturze Ameryki (choćby słynna sztuka Arthura Millera Śmierć komiwojażera, listonosz jako figura posłańca itp.). Zwykłe, codzienne "How are you?" prowokuje do refleksji nad typowo purytańską dyscypliną wewnętrzną, wpajaną z pokolenia na pokolenie od czasów pionierów, bo to właśnie z jej powodu nikt nie oczekuje na to pytanie poważnej odpowiedzi. Fascynujący jest esej, sprowokowany - a jakże - przypadkową rozmową, a poświęcony Emily Dickinson, wielkiej pustelniczce poezji amerykańskiej. Pełen empatii i delikatności i wyczuwalnego poczucia zrozumienia poetki przez drugą poetkę. Hartwig z upodobaniem kolekcjonuje drobiazgi - epizody codziennego życia zwłaszcza, anegdoty, w których na równych prawach pojawiają się John Dillinger i ogrodnik sąsiadów, Norman Mailer ("wciąż jeszcze chodzi w glorii zbuntowanego, nie pogodzonego ze światem kombatanta drugiej wojny światowej, choć należy dziś do świetnie sytuowanych pisarzy establishmentu" i feministki ze stowarzyszenia Women's Lib ("Co tu mówić, kiedy wyszłam z tej uroczystości na ulicę, miałam ochotę uścisnąć pierwszego napotkanego mężczyznę"). Pośród spraw większych - jak formalne i nieformalne hierarchie uniwersyteckie, czy niedostatki amerykańskiego systemu edukacji - nie umykają jej też te mniejsze, jak msza gospel w Harlemie, poranne rozwożenie gazet. Nadbrzeżne ptactwo o świcie nad oceanem. Świąteczna gorączka w NY - zjawisko, dzięki niezliczonym filmom, wręcz ikoniczne. Przy czym autorka zachowuje postawę pełnego empatii obserwatora, niezwykle uważnego i niebywale wrażliwego na niuanse. Nie stroniącego przy tym od łagodnej ironii.
Charakterystyczne, że im więcej Julia Hartwig widzi, tym dalsza jest od
jednoznacznych ocen. Przeciwnie - wiele akapitów sprawia wrażenie bardziej
zawieszonych niż zakończonych pointą; jakby autorka zapatrzyła się w okno, zamyśliła, a
następny akapit jest już o czymś innym - nowa myśl, nowa obserwacja, zapewne
pisana w innych okolicznościach (dziennik nie zawiera żadnych dat). Miarą
wielkiej klasy i empatii jest też podejście do opisanego w książce studenta z
Południa, Allena. Student ten przez pewien czas przyjaźnił się z rodziną poetki,
korzystał z ich pomocy, natomiast rozstał się z nimi w sposób niebywale przykry
i celowo krzywdzący, jawnie okrutny. Mimo to został opisany z zachowaniem tego
samego podejścia, z próbą zrozumienia przyczyn jego zachowania. Z żalem, ale bez
potępienia. Ba - nawet otrzymał później od Hartwigów referencje na kolejny
uniwersytet - "był przecież studentem wyjątkowo utalentowanym". Co za klasa!
Refleksje lubelskiej poetki są interesujące nie tylko jako szereg migawek z USA pierwszej
połowy lat 70. XX wieku. Trafnie uchwyciła niektóre istotne cechy i zjawiska, jakie
zdominują życie tego kraju przez następne dziesięciolecia, a poprzez import
tamtej cywilizacji stają się aktualne dziś także dla nas, odległych o pół globu i niemal pół wieku. To, co poetka pisze o
brakach w wykształceniu młodych Amerykanów, albo o rozszerzającej się dopiero
wówczas pladze otyłości - bez większych poprawek można odnieść do obecnej
Polski. Robi to dość niesamowite wrażenie.
Jednym z ważniejszych fragmentów Dziennika jest obszerna,
emocjonalna panorama Manhattanu, począwszy od zaskakującego portretu Times
Square - któż by przypuszczał, że w latach 70. było to centrum życia bogatego
półświatka, a kolejne ekipy włodarzy miasta obowiązkowo obiecywały zrobienie na
Times Square porządku? Charakterystyka poszczególnych głównych alei metropolii -
przede wszystkim majestatycznej Piątej, pocztówkowej Pierwszej i przesiąkniętej
europejskim klimatem Drugiej Wschodniej, czy też znanej z serialu Mad
Men Madison Avenue - to mistrzostwo świata. W ujęciu autorki
Błysków ulice te ożywają, naprawdę mają charakter, budzą emocje,
sentymenty, zachwyt, czasem dystans i sprzeciw. 30 lat później podobnie
emocjonalnie opisze Manhattan inna Polka - Magdalena Rittenhouse. Podobieństwo
jest oczywiste, przy czym oprócz faktu, że u Hartwig Manhattan stanowi tylko
fragment, nie da się ukryć, że - nic nie ujmując młodszej autorce - w przypadku poetki z Lublina mamy do czynienia z
osobą wielkiej wrażliwości i kultury; erudytką poruszającą się z lekkością
między nowojorskimi butikami a paryskimi muzeami na tej samej stronie, a
operującą piórem z delikatnością i precyzją, która przywodzi na myśl zwiewność i
finezję pajęczych splotów. I nie ma na nią celniejszego określenia, niż użyte
przez Czesława Miłosza - osoba wykwintna. Jej książka to - wybaczcie banał -
podróż w niezwykłym towarzystwie kogoś, z kim nie chce się rozstawać, kogo nie
chce się przestać słuchać.
Ode mnie: 5,5 / 6
Julia Hartwig, Dziennik amerykański. Warszawa : Państwowy Instytut
Wydawniczy, 1980.