Przejdź do głównej zawartości

Josif Brodski, "Pewnej poetce"

Ja zarażony jestem klasycyzmem.
Panią zaś tknęła zaraza sarkazmu.
Cóż, łatwo przejść na grymaszeń płaszczyznę,
gdy co dzień biuro, a nad głową szef.
Pani lubiła nasz wiek zwać żelaznym.
I nawet człowiek nie poczuł ni razu,
że zarażony klasycyzmem jasnym,
po ostrzu noża bezustannie szedł.

Dziś już przyjaźni naszej widać krańce.
Odtąd się zaczną wzajemne pretensje.
Przeszkodą w pani służbowym awansie
już tylko Bachus będzie, tylko on.
Mój wzrost na niwie zacząwszy, zakończę
w tym samym stadium. Zastygłem nie więcej
niż Herkulanum w lawie twardniejącej.
Dla pani nie drgnie nawet moja dłoń.

Dość porachunków. Znoszę dziś niewolę.
Na sianie sypiam i jadam niewiele.
Na znanym pani złodzieju nie gore
dostatnia czapka, lecz łysiny krąg.
Ja, epigońska papuga. Gniewała
pani się na mnie, woląc nic nie wiedzieć.
Lecz kiedy wyrok prawa mnie zniewalał,
dobiegł mnie odgłos pani wieszczych klątw.

Służba Muz wielu rzeczy wprost nie cierpi.
Sama zaś twórcę popędza i szarpie,
aż ten ze świętych swoich dreszczy czerpie
niezbitą pewność, że zeń prawie Bóg.
W natchnieniu jeden wieszcz sporządza raport.
Drugi swe żale przelewa na papier.
A trzeci w pysku umie przynieść aport
oraz z talentem lizać pański but.

I powie śmierć, że nie da się sarkazmem
dosięgnąć życia. Przechodząc przez pryzmat,
sarkazm oświetli komórkową plazmę,
ale nie jądro - to niestety fakt.
Służbę tak długi czas pełniąc przy Muzach,
ugrzązłem wreszcie w swoich klasycyzmach,
choć mogłem, tak jak mistyk w Syrakuzach,
z głębin cebrzyka spoglądać na świat.

Dość porachunków. Może to i słabość.
Po cóż ma pani sarkazm mnie oślepiać?
Żyję, odmienność swoją błogosławiąc:
bzyczące w górze oskarżenia os
w skromnym rumianku budzą bojaźliwość.
Wiem bardzo dobrze, że przede mną przepaść.
I zawrót głowy mam, jakby w niej śmigło
kręciła jakaś nieugięta oś.

Oto szewc szyje buty. Dla dzieci grzecznych
cukiernik ciastka piecze. Czarnoksiężnik
wertuje grube foliały. A grzesznik
dzień w dzień popełnia jakiś nowy grzech.
Płyną delfiny przez morskie mielizny
i gdzieś Apollo patrzy niedosiężny
na bezgranicznie powierzchownych bliźnich.
Las szumi, z nieba niemo spływa zmierzch.

Jesień nadchodzi. Już zeszyty wszędzie
tkwią w szkolnych teczkach. W nadchodzącym chłodzie
podobne pani czarownice przędzę
zwijają w kłębek, zapatrzone w dal.
Wspominam dawny epizod w Taurydzie,
rozmiłowanie nas dwojga w przyrodzie.
W tej, co się pleni dziko i obficie.
I dziwnie mi jest, i smutno, madame.

(1965, tłum. Stanisław Barańczak)



(źródło)