Przejdź do głównej zawartości

Josif Brodski, "Zamieć w Massachusetts"

W.Sz.

Śnieg pada - sypie któryś dzień z kolei.
Czarne odzienie natychmiast bieleje.
Pól już nie widać. Miasto zasypało.
Bielej nie może być - już tak jest biało.

A jednak - może. Po to idzie zegar,
choć mniej ma minut niż płatków w tych śniegach.
Gdy zapadają nocami ciemności
nieprzeniknione, są jak śnieżna pościel.

Jakby nam nagle owa ziemia biedna
prezentowała w końcu tylko jedną
połowę twarzy - jej policzek mieści
zebrane wszystkie jedwabie niewieście.

Śnieg sypie. Pełno lodowatej kaszy.
Widać zły ślepiec szaleje i straszy.
A czego dotknie, to od jego tchnienia
w bielmo na oczach natychmiast się zmienia.

Włączyć odbiornik, piosenek posłuchać?
Też będzie pustka, choć nie cisza głucha.
Albo list pisać do znajomej z Tweru?
Aby drzwi sprawdzić biegniesz od papieru.

Jak się rozebrać i do snu położyć,
gdy biel koszuli biel ramion pomnoży.
Zza nich na ciebie cały pułk się toczy -
białkami w szybie błyskające oczy.

Za oknem zamieć. Nie patrz w tym kierunku.
Tam oczekuje twego podarunku
krzepki pielęgniarz w całunowej głuszy,
w płachcie koloru już zbawionej duszy.

(1990, przeł. Katarzyna Krzyżewska)



Fot. Leonid Lubianicki