Przejdź do głównej zawartości

Przemówienie noblowskie Boba Dylana w przekładzie Filipa Łobodzińskiego

Jako wielbiciel twórczości Boba Dylana chciałem w jakiś sposób zaznaczyć na łamach bloga radość z Literackiej Nagrody Nobla dla tego twórcy. Pamiętam, że 13 października w reakcji na tą wiadomość wyrwało mi się radosne "O kurwa, nareszcie!", ponieważ od lat (a dokładnie od fenomenalnego albumu "Time Out Of Mind" z 1997 r.) uważałem, że ta nagroda się Dylanowi należy. Powtarzałem to co roku (przy wtórze pukania się w czoło większości słuchających), czasem dodając, że prawdziwym pytaniem nie jest "czy Dylan zasługuje na Nobla", ale "czy Nobel zasługuje na Dylana". I kiedy po werdykcie czytam w "GW", że zramolała i zachowawcza od lat Nagroda Nobla potrzebuje bardziej Dylana, niż on jej, nie sposób się nie uśmiechnąć.

Tak czy inaczej, chcąc zaznaczyć jakoś tę radość, postanowiłem utrwalić in saecula saeculorum w Internecie polski przekład "mowy noblowskiej" (or. Banquet Speech) Boba Dylana. Na chwilę obecną jedyne pełne polskie tłumaczenie schowane jest za paywallem "GW", a uważam, że dokument o takim charakterze powinien być dostępny w otwarty sposób. W końcu niezbyt wielu jest na świecie jednoczesnych laureatów Grammy, Pulitzera, Oscara i Nobla.

Jednocześnie - skoro już ma być pierwszym przekładem w otwartym dostępie - zależało mi na profesjonalnym tłumaczeniu. Zwróciłem się w tej sprawie do p. Filipa Łobodzińskiego, który w swojej uprzejmości, choć jest człowiekiem mocno zajętym (o czym za chwilę), specjalnie na potrzeby niniejszej publikacji zgodził się nieodpłatnie przetłumaczyć mowę Dylana. Za przekład ten, i w ogóle za przychylność wobec mojej cokolwiek wariackiej prośby, bardzo gorąco p. Filipowi dziękuję.

Wybór osoby tłumacza był nieprzypadkowy. Filip Łobodziński jest autorem grubo ponad setki przekładów tekstów Boba Dylana, z których część doczekała się właśnie realizacji muzycznej. Jako jeden z filarów zespołu DYLAN.PL Łobodziński z liczną załogą muzycznych przyjaciół (pięcioosobowa formacja plus liczni goście), po dwóch latach koncertowania, nagrał bezprecedensowy dwupłytowy (!) album zawierający 29 (!) piosenek Dylana w wersji polskiej. Dzieło o obłędnym tytule Niepotrzebna pogodynka żeby znać kierunek wiatru ukaże się na rynku 27 stycznia.

Natomiast w lutym nakładem Biura Literackiego ujrzy światło dzienne antologia 120 tekstów Dylana w przekładach Łobodzińskiego. Duszny kraj będzie pierwszym książkowym wydaniem tekstów Noblisty nad Wisłą. 



Filip Łobodziński zarzeka się, że to nie on stoi za Noblem dla Dylana i że koincydencja werdyktu z jego  przedsięwzięciami muzycznoliterackimi jest przypadkowa. Ale kto go tam wie... 

Oddajmy już głos Dylanowi. 
 



Bob Dylan, Azkena Rock Festival 2010, Mendizabala, Vitoria-Gasteiz, 26/VI/2010, fot. Dena Flows, Creative Commons license.

Dobry wieczór Państwu.

Pragnę przekazać jak najgorętsze pozdrowienia członkom Akademii Szwedzkiej i wszystkim dostojnym gościom, którzy zaszczycili dzisiejszą uroczystość swą obecnością. Proszę wybaczyć mi, że nie zdołałem być z Państwem osobiście, ale mogą być Państwo pewni, że łączę się z Państwem duchowo, a odbieranie tak prestiżowej nagrody to dla mnie wielki honor. Nigdy przez myśl mi nie przeszło, bym miał szansę otrzymać Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury, nie mogłem się tego spodziewać. Od dzieciństwa znałem nazwiska i pochłaniałem dzieła tych, którzy okazali się godni tego wyróżnienia: Kiplinga, Shawa, Thomasa Manna, Pearl Buck, Alberta Camus, Hemingwaya. Ci giganci literatury, o których uczy się w szkołach, których gromadzi się w bibliotekach i o których rozprawia się w najbardziej górnych słowach, zawsze budzili podziw. A na to, że dziś ja dołączam do tej listy nazwisk, nie umiem nawet znaleźć słów.

Nie wiem, czy ci wszyscy moi poprzednicy i poprzedniczki kiedykolwiek sądzili, że zasłużą na zaszczyt Nobla. Natomiast przypuszczam, że każdy, kto gdzieś w świecie pisze książkę, wiersz albo sztukę teatralną, może gdzieś głęboko w sercu hołubić takie ukryte marzenie. Ukryte tak głęboko, że może sam nie zdaje sobie sprawy z jego istnienia.

Gdyby ktoś mi powiedział, że mam choćby niewielką szansę na zdobycie Nagrody Nobla, uznałbym, że szansa ta jest równie znikoma jak na to, że stanę na księżycu. A przecież w roku mojego urodzenia i jeszcze przez kilka lat na całym ś w i e c i e nie było nikogo, kto okazałby się godzien otrzymania tej Nagrody. Doceniam więc już choćby to, że znalazłem się naprawdę w bardzo wąskim gronie.

Ta niespodziewana wieść dopadła mnie, kiedy byłem w trasie koncertowej, i dobrych kilka minut trwało, zanim w pełni do mnie dotarła. I zacząłem rozmyślać o wielkiej postaci świata literatury – o Williamie Szekspirze. Zapewne sam siebie uważał za dramatopisarza. Ale przez myśl by mu nie przeszło, że jest twórcą literatury. Słowa, które tworzył, przeznaczone były na scenę. Miały być mówione, a nie czytane. Pisząc Hamleta, z pewnością myślał o wielu kwestiach: „Którzy aktorzy nadadzą się do tych ról?”, „Jak to zainscenizować?”, „Czy na pewno ma się to dziać w Danii?”. Na czoło oczywiście wysuwały się wizja artystyczna i ambicje, ale trzeba sobie było poradzić także z bardziej prozaicznymi zagadnieniami: „Czy zdołamy zdobyć fundusze?”, „Czy wystarczy miejsc dla moich dobrodziejów?”, „Skąd by tu zdobyć ludzką czaszkę?”. Założyłbym się, że pytaniem, które w najmniejszym stopniu mogło zaprzątać głowę Szekspira, było: „Czy to jest l i t e r a t u r a?”

Kiedy jako nastolatek zacząłem pisać piosenki, a nawet kiedy zacząłem zyskiwać pewną renomę z racji mych umiejętności, miałem wobec tych piosenek co najwyżej takie nadzieje. Snułem marzenia, że będą wykonywane w barach i klubach, później może w takich miejscach, jak Carnegie Hall czy London Palladium. A w chwilach najśmielszych oczekiwań może wyobrażałem sobie, że nagram płytę, a potem usłyszę swoje piosenki przez radio. To miałem na myśli, słysząc słowo „nagroda”. Jeśli nagrałeś płytę i usłyszałeś swoją piosenkę przez radio, to znaczyło, że dotarłeś do szerokiej publiczności i że może uda ci się dalej robić to, co sobie założyłeś.

I tak robię to, co sobie założyłem, już od dosyć dawna. Nagrałem dziesiątki płyt, dałem tysiące koncertów, jak świat długi i szeroki. Ale sednem niemal wszystkiego, co robię, są właśnie piosenki. Odnoszę wrażenie, że znalazły też miejsce w sercach wielu ludzi w różnych kulturach – czuję z tego powodu wdzięczność.

Ale jedną rzecz muszę tu powiedzieć. Jako wykonawca grywałem dla pięćdziesięciu tysięcy ludzi i dla pięćdziesięciorga ludzi. I proszę mi wierzyć – trudniej jest zagrać dla pięćdziesięciorga. Pięćdziesiąt tysięcy ludzi to jeden organizm, a pięćdziesięcioro – bynajmniej. Tu każda osoba ma własną, odrębną tożsamość, stanowi swój własny świat. I każda z nich postrzega wszystko wyraźniej. Na szali kładziemy wówczas własną szczerość i jej głęboki związek z naszym talentem. Nie umyka więc mojej uwadze, że skład Komitetu Noblowskiego to grono tak nieliczne.

Ale i mnie, podobnie jak Szekspira, też zaprzątają głowę własne twórcze ambicje i troska o bardzo prozaiczne kwestie: „Którzy muzycy byliby do tych piosenek najlepsi?”, „Czy będę nagrywał w odpowiednim studiu?”, „Czy piosenka ma właściwą tonację?”. Pewne rzeczy się nie zmieniają, nawet po upływie czterystu lat.

Ani razu nie zadałem sobie pytania: „Czy moje piosenki to l i t e r a t u r a?”.

Zatem bardzo dziękuję Akademii Szwedzkiej zarówno za rozpatrzenie tego właśnie pytania, jak i za udzielenie na nie tak niezwykłej odpowiedzi.

Proszę przyjąć moje najlepsze życzenia,
Bob Dylan
10 grudnia 2016 r.

(Tłum. Filip Łobodziński)