XII
Zimo! Uwielbiam gorycz twych żurawin,
gorąco twej herbaty, słodycz mandarynek,
sól migdałów i mgiełkę mroźnych gramów dwustu.
Ty wiesz, jak dziobki kurczęce rozdziawić
głoskami imion „Olga” lub „Maryna”,
które z taką czułością przechodzą przez usta
tylko w dzieciństwie, w cieple. Śpiewam błękit zaspy
o zmierzchu, szelest folii, siane ręką Bożą
krzyżyki w nutach - przeciwśniegowe zapory.
Drwa, których łoskot trwałym echem zastygł
w podwórkach miasta nad zziębniętym morzem,
grzeją mnie swoim żarem do tej pory.
XIII
Przychodzi taki wiek, gdy pora roku
zbiega się z losem. Krótko trwa ten prolog
romansu - ale człowiek w takie dni się staje
pewniejszy swojej racji. Cóż, że mu na ogół
czegoś brakuje: nawet podrzędny fenolog
ma prawo opisywać wspólne obyczaje.
W takiej porze spojrzenie rozmija się z gestem.
Trójkąt nie budzi teoretycznych zapałów:
wszystkie kąty osnuła gęsta pajęczyna,
kurz. W rozmowach o śmierci jej miejsce
staje się istotniejsze niż czas; i pomału
ślina, niczym moneta, zaczyna
XIV
parzyć język. Lecz rzeki, z drugiej strony, wreszcie
skute są lodem; można wdziać rajtuzy,
zaopatrzyć podeszwę w metalową płozę.
Zęby, zmęczone już czeczotką dreszczy,
nie szczękają ze strachu. I Muza
odzywa się intymnym, powściągliwym głosem.
Tak rodzi się ekloga. Gdy słońce się chyli,
zastępuje je lampa: liter rządki chwiejne,
na kartce kładąc się krzywym pokotem,
wiedzą o wiele więcej od wszelkich sybilli
o tym, co będzie. O tym, jak na białym czernieć,
dopóki białe istnieje, i potem.
(1980, tłum. Stanisław Barańczak)
Zimo! Uwielbiam gorycz twych żurawin,
gorąco twej herbaty, słodycz mandarynek,
sól migdałów i mgiełkę mroźnych gramów dwustu.
Ty wiesz, jak dziobki kurczęce rozdziawić
głoskami imion „Olga” lub „Maryna”,
które z taką czułością przechodzą przez usta
tylko w dzieciństwie, w cieple. Śpiewam błękit zaspy
o zmierzchu, szelest folii, siane ręką Bożą
krzyżyki w nutach - przeciwśniegowe zapory.
Drwa, których łoskot trwałym echem zastygł
w podwórkach miasta nad zziębniętym morzem,
grzeją mnie swoim żarem do tej pory.
XIII
Przychodzi taki wiek, gdy pora roku
zbiega się z losem. Krótko trwa ten prolog
romansu - ale człowiek w takie dni się staje
pewniejszy swojej racji. Cóż, że mu na ogół
czegoś brakuje: nawet podrzędny fenolog
ma prawo opisywać wspólne obyczaje.
W takiej porze spojrzenie rozmija się z gestem.
Trójkąt nie budzi teoretycznych zapałów:
wszystkie kąty osnuła gęsta pajęczyna,
kurz. W rozmowach o śmierci jej miejsce
staje się istotniejsze niż czas; i pomału
ślina, niczym moneta, zaczyna
XIV
parzyć język. Lecz rzeki, z drugiej strony, wreszcie
skute są lodem; można wdziać rajtuzy,
zaopatrzyć podeszwę w metalową płozę.
Zęby, zmęczone już czeczotką dreszczy,
nie szczękają ze strachu. I Muza
odzywa się intymnym, powściągliwym głosem.
Tak rodzi się ekloga. Gdy słońce się chyli,
zastępuje je lampa: liter rządki chwiejne,
na kartce kładąc się krzywym pokotem,
wiedzą o wiele więcej od wszelkich sybilli
o tym, co będzie. O tym, jak na białym czernieć,
dopóki białe istnieje, i potem.
(1980, tłum. Stanisław Barańczak)