Latem pustoszeją stolice. Każdy urlop albo niedziela
wywabia ludzi z miasta. Wieczorem - beznadzieja.
Łatwo by tu wkroczyły forpoczty nieprzyjaciela.
Gdy dzwonisz do ostatniej z zaprzyjaźnionych dzierlatek,
która nie wyjechała nad Bałtyk albo Adriatyk,
nastawiasz uszy słysząc rechot i obcy volapük,
i milcząc odkładasz słuchawkę: miasto zdobyte; upadł
ustrój: coraz to częściej sygnał "Stać" błyska na słupach.
Nabywając gazetę w popołudniowy upał,
czytasz wpierw szpaltę, na którą "Teatry" sypnęły swój petit.
A. P. Czechow? - sklerotyk. H. Ibsen? - tabetyk.
Lepiej już przejść się. Spacer zaostrza apetyt.
Słońce, niknąc za wieżą telewizyjną, pierzcha
na Zachód. Zachód to tam, gdzie dama przechodzi pierwsza,
a dżentelmen wyciąga colta i mówi: "Spieprzaj",
gdy prosić o pożyczkę; to tam, gdzie białka mruży
nad ustnikiem klarnetu stepujący Murzyn.
Bar jest oknem, wybitym w naszym zachodnim murze.
Rząd butelek wygląda jak Manhattanu zarys.
Na sam ten widok humor poprawia się zaraz.
I tylko mózg twój wschodni znowu bez sensu zalazł
w ślepe zaułki myśli, w ich klinowe pismo,
na banknotach Mahomet majaczy, i "Pliską"
chuchając w twoje ucho, ktoś bełkocze: ,,Please, no!..."
Gdy potem wracasz chwiejnie- jak w nowej bitwie pod Cannae
bierze cię w kleszcze łazienka, w której o czwartej nad ranem
widzisz, jak z lustra ponad klozetem, nachalnie
wybałuszając oczy i dzierżąc jak się da
rękojeść miecza, prosto na ciebie się pcha
Zdobywca, próbujący wystękać "cza-cza-cza".
(1977, tłum. Stanisław Barańczak)
wywabia ludzi z miasta. Wieczorem - beznadzieja.
Łatwo by tu wkroczyły forpoczty nieprzyjaciela.
Gdy dzwonisz do ostatniej z zaprzyjaźnionych dzierlatek,
która nie wyjechała nad Bałtyk albo Adriatyk,
nastawiasz uszy słysząc rechot i obcy volapük,
i milcząc odkładasz słuchawkę: miasto zdobyte; upadł
ustrój: coraz to częściej sygnał "Stać" błyska na słupach.
Nabywając gazetę w popołudniowy upał,
czytasz wpierw szpaltę, na którą "Teatry" sypnęły swój petit.
A. P. Czechow? - sklerotyk. H. Ibsen? - tabetyk.
Lepiej już przejść się. Spacer zaostrza apetyt.
Słońce, niknąc za wieżą telewizyjną, pierzcha
na Zachód. Zachód to tam, gdzie dama przechodzi pierwsza,
a dżentelmen wyciąga colta i mówi: "Spieprzaj",
gdy prosić o pożyczkę; to tam, gdzie białka mruży
nad ustnikiem klarnetu stepujący Murzyn.
Bar jest oknem, wybitym w naszym zachodnim murze.
Rząd butelek wygląda jak Manhattanu zarys.
Na sam ten widok humor poprawia się zaraz.
I tylko mózg twój wschodni znowu bez sensu zalazł
w ślepe zaułki myśli, w ich klinowe pismo,
na banknotach Mahomet majaczy, i "Pliską"
chuchając w twoje ucho, ktoś bełkocze: ,,Please, no!..."
Gdy potem wracasz chwiejnie- jak w nowej bitwie pod Cannae
bierze cię w kleszcze łazienka, w której o czwartej nad ranem
widzisz, jak z lustra ponad klozetem, nachalnie
wybałuszając oczy i dzierżąc jak się da
rękojeść miecza, prosto na ciebie się pcha
Zdobywca, próbujący wystękać "cza-cza-cza".
(1977, tłum. Stanisław Barańczak)