***
W pobliżu oceanu, w świetle świecy; w ramie
pól, kipiących od lucern, szczawiów i koniczyn.
Wieczorem ciału, jak Sziwie, wyrasta mnóstwo ramion,
wyciągniętych ku lubej, a wypełnionych niczym.
Sowa zapada w trawę, wpija się w ciałko mysie,
z niewiadomych powodów poskrzypują krokwie.
W drewnianym mieście twardszy jest sen, bowiem śni się
tylko to, co zdarzało się już wielokrotnie.
Czuć zapach świeżej ryby, profil krzesła przykrył
pół ściany, muślinowa firanka w bryzie chłodnej
wzdyma się sennie; i księżyc podciąga promieniem przypływ
jak zsuwającą się kołdrę.
***
Zawsze zostaje ta możliwość: z wnętrza
wyjść na ulicę, której perspektywa wietrzna
i brązowa ukoi twój wzrok szeregami
drzwi i drzew, blaskiem kałuż, samym maszerowaniem.
Ostatki włosów mierzwi lekkiego wiatru cwał,
w dali ulica zwęża się w literę V,
jak twarz ku podbródkowi, i szczekający terier
wylatuje z podsienia, jak zmięta w kłąb papeteria.
Ulica. Domy. Choć wszystkie podobne,
niektóre lepsze: więcej rzeczy na wystawie,
no i chociażby to, że gdy popadniesz w obłęd,
to w każdym razie w nich się to nie stanie.
***
Jeśli co śpiewać, to wiatr, kiedy zmienia się z zachodniego
na wschodni i kiedy gałąź razem z ciężarem śniegu
przemieszcza się w lewą stronę z poskrzypywaniem markotnym,
a kaszel twój nad równiną leci ku lasom Dakoty.
W południe można z dwururki wypalić w to, co się kuli
w bruździe na kształt zająca, pozwalając w ten sposób kuli
powiększyć dystans między piórem, ten wiersz koślawy
zapisującym powoli, a tym, co zostawia ślady
w polu. Czasami ręka łączy się w całość z głową
nie po to, aby stworzyć nową linijkę, czy słowo,
lecz aby pod głos własny, pełen wadliwych akcentów,
podstawić ucho, zupełnie jak centaur.
***
Nie, nie dostaję bzika: po prostu zmęczyło mnie lato.
Zacznę szukać koszuli w komodzie - i już zmarnowałem niedzielę.
Niechby choć zima raz przyszła i zasypała czubato
to wszystko: miasta, ludzi, a na początek zieleń.
Nic, tylko spać w ubraniu lub czytać nie wiedzieć czemu
od środka cudzą książkę - aż reszta reszta roku, wolno
stąpając, jak owczarek, co uciekł niewidomemu,
przekroczy asfalt w miejscu dozwolonym. Wolność
jest wtedy, gdy zapominasz nazwiska tyrana,
a ślina w ustach smakuje słodziej niż chałwy Persji,
i chociaż mózg skręcony masz jak róg barana,
nic nie kapie ci z oczu niebieskich.
(1975-1976, przeł. Stanisław Barańczak)