O Davidzie Mitchellu zrobiło się głośno po książce Atlas chmur, w której łączył różne plany czasowe i z werwą żonglował odległymi wątkami. Jednak Tysiąc jesieni... to zaskakująco "po bożemu" napisana powieść, będąca podróżą do Japonii z końca XVIII wieku. Naszym przewodnikiem jest młody holenderski kancelista, lądujący w jedynej w Kraju Kwitnącej Wiśni europejskiej faktorii handlowej. W tym czasie Japonia, pod wpływem natarczywości handlarzy i duchownych ze Starego Kontynentu, zamknęła się całkiem na białych przybyszów, w drodze wyjątku ustanawiając jedyną placówkę handlową na sztucznej wyspie w porcie Nagasaki - Dejimie. Holendrzy okupili zresztą ten zaszczyt współudziałem w rzezi japońskich katolików kilkadziesiąt lat wcześniej.
Dejima to w pewnym sensie więzienie: z jednej strony zamyka je morze, z którego statek handlowy przybywa raz w roku (a wraz z nim mocno przeterminowane wieści z Europy). Z drugiej strony jest brama do miasta, ściśle strzeżona, a przejście przez nią jest reglamentowane i dostępne dla nielicznych. W tych warunkach, niczym w małym miasteczku, kotłują się emocje między krewkimi i chciwymi Europejczykami, a także między nimi a zamkniętymi w sobie Japończykami. Mimo różnych zabiegów, takich jak nieformalna szkoła medyczna, prowadzona dla garstki młodych Japończyków przez holenderskiego lekarza, w skali geopolitycznej obie narodowości nastawione są do siebie nieufnie i z rezerwą. Ale obie potrzebują się nawzajem. Pecunia non olet, zwłaszcza Europejczykom.
Jacob de Zoet nie od razu zdaje sobie sprawę, do jakiego kotła interesów i namiętności trafił. Jednak na skutek różnych okoliczności zwiąże się na wiele lat z tym egzotycznym krajem i dziwną, sztuczną, zamkniętą wyspą. W uczuciowym klinczu, złożonym z niego samego, młodej japońskiej akuszerki Orito i tłumacza Uzaemona przeżyje parę dramatycznych zwrotów życiorysu, w okolicznościach dziwnych i strasznych. Choć Tysiąc jesieni... nie jest książką przygodową i dzieje się tu mniej niż w nieśmiertelnym Shogunie Clavella (trudno jednak nie dostrzegać pewnych podobieństw). No, ale nie zabrakło nawet bitwy z ostrzałem woda-ziemia.
Dejima w 1822 r. (źródło: https://insertwisdom.wordpress.com) |
Mitchell opierał się częściowo na autentycznym dzienniku holenderskiego kupca z Japonii, i trzeba przyznać, że opis tego obcego i odizolowanego na własne życzenie kraju jest jednym z największych atutów powieści. Pieczołowicie odtworzył też świadomość i stan wiedzy ówczesnych Europejczyków, a lekkość, z jaką porusza się w różnych dziedzinach - od dyplomacji po medycynę i poezję - jest jego niewątpliwym atutem. Drugim jest wysmakowany wątek miłosny, przejmująco zamknięty, ale starannie uciekający od taniego melodramatyzmu, a nawet świadomie grający ze schematem: Jacob w sferze uczuć sam operuje takimi schematycznym myśleniem - a rzeczywistość jest dalece bardziej skomplikowana, niż mu się wydaje. Naiwność Jacoba może razić, ale nie sposób zarzucić jej psychologicznej niewiarygodności. Z kolei z drugiego planu wybija się wyraźnie postać doktora Marinusa, oschłego ale mądrego lekarza faktorii.
Niestety wrażenie psuje nieco wątek zamkniętego przed światem klasztoru, wykraczający poza realistyczny obraz Japonii (celowo nie zdradzam więcej). Trudno uwierzyć, że w tak zdyscyplinowanym i swoiście honorowym kraju - taka instytucja mogłaby faktycznie istnieć. Nie przekonał mnie także kluczowy wybór stylistyczny - jakkolwiek książka jest pięknie i subtelnie napisana, nie znalazłem uzasadnienia dla prowadzenia narracji w czasie teraźniejszym, specyficznym i trudnym w odbiorze. Mam wrażenie, że nic ten zabieg nie wniósł do tej skądinąd epickiej i zarazem subtelnie napisanej opowieści. W dobrych rękach byłby z niej piękny miniserial (w filmie kinowym nie zmieściłyby się wszystkie niuanse, a 10-12 godzin ekranowych daje niezbędną przestrzeń).
Ode mnie: 5,0 / 6
Niestety wrażenie psuje nieco wątek zamkniętego przed światem klasztoru, wykraczający poza realistyczny obraz Japonii (celowo nie zdradzam więcej). Trudno uwierzyć, że w tak zdyscyplinowanym i swoiście honorowym kraju - taka instytucja mogłaby faktycznie istnieć. Nie przekonał mnie także kluczowy wybór stylistyczny - jakkolwiek książka jest pięknie i subtelnie napisana, nie znalazłem uzasadnienia dla prowadzenia narracji w czasie teraźniejszym, specyficznym i trudnym w odbiorze. Mam wrażenie, że nic ten zabieg nie wniósł do tej skądinąd epickiej i zarazem subtelnie napisanej opowieści. W dobrych rękach byłby z niej piękny miniserial (w filmie kinowym nie zmieściłyby się wszystkie niuanse, a 10-12 godzin ekranowych daje niezbędną przestrzeń).
Ode mnie: 5,0 / 6
David Mitchell, Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta (The Thousand Autumns of Jacob de Zoet) ; Przeł. Justyna Gardzińska. Warszawa : Wydawnictwo MAG, 2013.