***
Drzewo, Laokoon sękaty, zrzuca z siebie na chwilę głaz
odległej góry i chmurę bierze na barki. Słona
bryza wieje w porywach od strony przylądka. Głos
przechodząc w falset, na nitkę sensu nawleka słowa.
Skręcone sznury deszczu, który znienacka lunął,
chłoszczą wzgórz plecy: łopatki kąpiących się w łaźni.
Gdzieś Morze Śródziemne trąca ogryzki kolumnad,
jak słony język, który zza zębów wybitych wyłazi.
Serce, chociaż zdziczałe, wciąż jeszcze bije za dwoje,
w ciało się kryjąc jak bażant w bruzdę lub mysz pod miotłę.
Za dniem dzisiejszym jutro nieruchomo stoi,
jak orzeczenie stoi za podmiotem.
***
Nie pamiętasz tej wsi, zawieruszonej w błotach
zalesionej guberni, gdzie strachów na wróble w ogrodach
nikt jak świat światem nie stawia, bo tylko tam trawa olbrzymia,
a na drodze wyboje, doły i faszyna.
Babie Nastii pewnikiem się zmarło, Piestieriew też chyba w grobie,
a jeśli żyje, w piwnicy gorzałkę teraz żłopie
albo z naszego łóżka coś tam majstruje, sierota,
rzekomo furtkę jakąś, czy tam inne wrota.
A zimą drwa tam się rąbie i nic prócz rzepy się nie je,
i mruga od dymu gwiazda w mroźnym niebie.
I nie panna w perkalikach w okienku, lecz święto pyłu
i puste miejsce tam, gdzie nasza miłość była.
***
Świt granatowy spoza oszronionych okien
każe wspomnieć ulicę z jej porannym mrokiem,
latarnie, lód chodników, zaspy, na śniegu tropy
wydeptane, tłok w szatni na wschodnim krańcu Europy.
Workowaty garnitur wciąż Hannibalem tam dręczy,
potem spod pach na WF-ie czuć gimnastyczne poręcze;
co do czarnej tablicy, od której przejmuje dreszcz,
w dalszym ciągu jest czarna. Po drugiej stronie też.
Srebrny szron przeobraził brzęczenie dzwonka w kryształ.
Natomiast w kwestii linii równoległych wszystko
okazało się prawdą, oblekło w kościste ciało;
i nie chce mi się wstawać. Nigdy się nie chciało.
(1975-1976, przeł. Stanisław Barańczak)
Drzewo, Laokoon sękaty, zrzuca z siebie na chwilę głaz
odległej góry i chmurę bierze na barki. Słona
bryza wieje w porywach od strony przylądka. Głos
przechodząc w falset, na nitkę sensu nawleka słowa.
Skręcone sznury deszczu, który znienacka lunął,
chłoszczą wzgórz plecy: łopatki kąpiących się w łaźni.
Gdzieś Morze Śródziemne trąca ogryzki kolumnad,
jak słony język, który zza zębów wybitych wyłazi.
Serce, chociaż zdziczałe, wciąż jeszcze bije za dwoje,
w ciało się kryjąc jak bażant w bruzdę lub mysz pod miotłę.
Za dniem dzisiejszym jutro nieruchomo stoi,
jak orzeczenie stoi za podmiotem.
***
Nie pamiętasz tej wsi, zawieruszonej w błotach
zalesionej guberni, gdzie strachów na wróble w ogrodach
nikt jak świat światem nie stawia, bo tylko tam trawa olbrzymia,
a na drodze wyboje, doły i faszyna.
Babie Nastii pewnikiem się zmarło, Piestieriew też chyba w grobie,
a jeśli żyje, w piwnicy gorzałkę teraz żłopie
albo z naszego łóżka coś tam majstruje, sierota,
rzekomo furtkę jakąś, czy tam inne wrota.
A zimą drwa tam się rąbie i nic prócz rzepy się nie je,
i mruga od dymu gwiazda w mroźnym niebie.
I nie panna w perkalikach w okienku, lecz święto pyłu
i puste miejsce tam, gdzie nasza miłość była.
***
Świt granatowy spoza oszronionych okien
każe wspomnieć ulicę z jej porannym mrokiem,
latarnie, lód chodników, zaspy, na śniegu tropy
wydeptane, tłok w szatni na wschodnim krańcu Europy.
Workowaty garnitur wciąż Hannibalem tam dręczy,
potem spod pach na WF-ie czuć gimnastyczne poręcze;
co do czarnej tablicy, od której przejmuje dreszcz,
w dalszym ciągu jest czarna. Po drugiej stronie też.
Srebrny szron przeobraził brzęczenie dzwonka w kryształ.
Natomiast w kwestii linii równoległych wszystko
okazało się prawdą, oblekło w kościste ciało;
i nie chce mi się wstawać. Nigdy się nie chciało.
(1975-1976, przeł. Stanisław Barańczak)