Leżę na łące w Szwecji,
powalony, i świeci
mi w oczy spodnią bielą
obłoków wolny przelot.
Wdowa po mnie, na łące
gdzieś dalej, zbiera drżące
koniczynki na wianek:
dostanie go kochanek.
Braliśmy ślub w niedzielę
w granitowym kościele.
Śnieg użyczył jej światła,
w sośnie mieliśmy świadka.
Kąpała się w owalu
stawu, lustra z opalu
w oprawie trzcin i wiklin.
I co noc czymś niezwykłym
było uparte słońce
jej włosów, miedzią lśniące
na poduszce tuż obok,
jakby dźwigał je obłok.
Poprzez dal mnie dobiega
dźwięk wciąż tego samego
sopranu: pieśń "Jaskółka".
Chciałbym się w nią zasłuchać,
ale gęstnieje wieczór,
cień się czai w powietrzu
i łąk malejąca przestrzeń
ziębi mi plecy dreszczem.
Gdy tak leżę w agonii
oko wciąż gwiazdy goni.
Wenus, punkt gorejący:
nie, nikt nas nie rozłączy.
(1990/1993, tłum. Stanisław Barańczak)
powalony, i świeci
mi w oczy spodnią bielą
obłoków wolny przelot.
Wdowa po mnie, na łące
gdzieś dalej, zbiera drżące
koniczynki na wianek:
dostanie go kochanek.
Braliśmy ślub w niedzielę
w granitowym kościele.
Śnieg użyczył jej światła,
w sośnie mieliśmy świadka.
Kąpała się w owalu
stawu, lustra z opalu
w oprawie trzcin i wiklin.
I co noc czymś niezwykłym
było uparte słońce
jej włosów, miedzią lśniące
na poduszce tuż obok,
jakby dźwigał je obłok.
Poprzez dal mnie dobiega
dźwięk wciąż tego samego
sopranu: pieśń "Jaskółka".
Chciałbym się w nią zasłuchać,
ale gęstnieje wieczór,
cień się czai w powietrzu
i łąk malejąca przestrzeń
ziębi mi plecy dreszczem.
Gdy tak leżę w agonii
oko wciąż gwiazdy goni.
Wenus, punkt gorejący:
nie, nikt nas nie rozłączy.
(1990/1993, tłum. Stanisław Barańczak)