Wbrew polskiemu tytułowi Rytuały morza noblisty Williama Goldinga (1911-1993) nie są powieścią marynistyczną. Zresztą oryginalny tytuł ucieka od marynistycznych skojarzeń i oznacza obrzędy inicjacyjne, nawet niekoniecznie równikowy chrzest morski.
Lekki w tonie początek powieści starannie zapowiada kierunek komediowo-salonowej fabuły, który… nie zostanie zrealizowany. Oto młody gentleman Edmund Talbot, wraz z grupką innych pasażerów, których dobór zgodnie z konwencją stanowi przekrój wiecznego brytyjskiego społeczeństwa u schyłku epoki napoleońskiej, zmierza na pokładzie żaglowca do Australii, gdzie objąć ma ważną posadę urzędniczą. Znakomite urodzenie Talbota sytuuje go na tak uprzywilejowanej pozycji, że nawet surowy kapitan Anderson musi - chcąc, nie chcąc - liczyć się z jego zdaniem. Zwłaszcza, że Talbot zabija czas pisząc dziennik adresowany do swego wysoko postawionego protektora. To właśnie powieść jest tym dziennikiem, w którym Talbot wytyka - w sposób w swoim pojęciu dowcipny - przywary współtowarzyszom podróży, dzieli się pokładowymi plotkami, chwali seksualnymi podbojami i dworuje z niżej urodzonych. Jest pełen poczucia wyższości i przy tym niebywale powierzchowny.
Salonowe konwersacje, spod których wbrew intencjom samego narratora wyzierają przepełniające ludzi emocje, z biegiem relacji nabierają mrocznego charakteru, zwłaszcza jeśli chodzi o pastora Colleya. Człowiek ów, upokorzony u początków podróży przez kapitana, boryka się z przytłaczającym poczuciem poniżenia, z czego Talbot w swym dzienniku uroczo sobie dworuje (o ile udaje mu się przekuć odrazę w złośliwość). Tragedii, do której ostatecznie dochodzi, dałoby się uniknąć, gdyby młody urzędnik w porę spojrzał poza czubek własnego nosa, do czego nie był organicznie zdolny. Talbot to produkt swoich czasów - inteligentni, zadufany pyszałek, pełen pogardy dla niżej urodzonych, ledwie skrywanej za maską złożoną z politowania i złośliwości mającej być ironią. Perspektywa i wiedza Edmunda zmienia się diametralnie, kiedy w jego ręce trafia dziennik pastora Cooleya. Na naprawienie krzywd jest już wtedy za późno, a gorączkowe poszukiwanie winnych wskaże na… wszystkich, którzy przyglądali się dramatowi zaszczutego człowieka. I jeśli uśmiechaliście się z przekąsem przy edmundowych żarcikach z niewydarzonego duchownego - na was także. Ja się uśmiechnąłem tu i ówdzie.Lekki w tonie początek powieści starannie zapowiada kierunek komediowo-salonowej fabuły, który… nie zostanie zrealizowany. Oto młody gentleman Edmund Talbot, wraz z grupką innych pasażerów, których dobór zgodnie z konwencją stanowi przekrój wiecznego brytyjskiego społeczeństwa u schyłku epoki napoleońskiej, zmierza na pokładzie żaglowca do Australii, gdzie objąć ma ważną posadę urzędniczą. Znakomite urodzenie Talbota sytuuje go na tak uprzywilejowanej pozycji, że nawet surowy kapitan Anderson musi - chcąc, nie chcąc - liczyć się z jego zdaniem. Zwłaszcza, że Talbot zabija czas pisząc dziennik adresowany do swego wysoko postawionego protektora. To właśnie powieść jest tym dziennikiem, w którym Talbot wytyka - w sposób w swoim pojęciu dowcipny - przywary współtowarzyszom podróży, dzieli się pokładowymi plotkami, chwali seksualnymi podbojami i dworuje z niżej urodzonych. Jest pełen poczucia wyższości i przy tym niebywale powierzchowny.
Ostatnio mało spałem, za to wiele myślałem, w związku z czym zaczyna mi się trochę mącić w głowie; tak chyba zawsze dzieje się z tymi, co wyruszają w morze, skazani na ciągłe przebywanie w towarzystwie swych bliźnich, a więc i na obcowanie ze wszystkim. co najstraszliwsze pod słońcem.
Powieść Goldinga jest więc kolejną odsłoną dywagacji o skłonności do zła, który to temat przenika chyba całą twórczość angielskiego Noblisty, z - co oczywiste - "Władcą much" na czele. Książka, która przyniosła mu w 1980 roku Nagrodę Bookera, nie jest pozbawiona wad - wśród których należy wymienić nadmiernie mętny opis kulminacyjnych wydarzeń w pomieszczeniach marynarzy - natomiast pozostawia z gorzkim wrażeniem, że pozornie niewinne docinki wobec bliźnich to wierzchołek góry lodowej, której podstawę stanowi ostatecznie poczucie wyższości i skryta za społecznymi normami pogarda. I że nie tak trudno odnaleźć Edmunda Talbota w sobie.
Ode mnie: 4,5 / 6
William Golding, Rytuały morza (Rites of Passage) ; tł. Arkadiusz Nakoniecznik. Warszawa : Amber, 1994.