I
Mijają lata, burą ścianę pałacu przecina
pęknięcie. Ślepa szwaczka przetyka wreszcie koniec nici
przez złote uszko. Wychudzona Święta Rodzina
o milimetr przybliża się do egipskiej granicy.
Świat widzialny dostarcza codziennej rozrywki
większości żywych. Jasnym, choć postronnym
światłem zalane ulice. Astronom
po nocach skrupulatnie podlicza napiwki.
II
Tracę już pamięć o tym, gdzie i o jakiej porze
rozegrało się takie czy inne zdarzenie.
Wczoraj? Kilka dni temu? W wodzie?
W powietrzu? W parku? Ze mną - czy beze mnie?
A i samo zdarzenie – powiedzmy, eksplozja,
babski fałsz, rozruch pieca, powódź, zakrzep w żyle
- nic nie pamięta i nigdy nie pozna
ani mnie, ani innych, którzy je przeżyli.
III
Znaczy to najwidoczniej, że za pan brat jestem
z życiem. Że również ja stanowię teraz
włókno tkaniny, która swym szarym szelestem
odbarwia skórę, kiedy się o nią ociera.
Że i moja twarz pewnie nie różni się niczym
od byle łatki, szmatki, trykotu pajaca,
pozszywanych całości, części, skutków, przyczyn
- od tego, czego można nie znać, pragnąć, bać się.
IV
Dotknij mnie – pod palcami poczujesz rzep uschły,
wilgoć wieczoru lub poranku, tętno
kamieniołomu miasta, oddech stepowej pustki,
tych, którzy już nie żyją, lecz których pamiętam.
Dotknij mnie – a poczujesz pod czubkami palców
wszystko to, co istnieje poza mną, beze mnie,
co nie wierzy mnie, mojej twarzy, memu paltu,
wpisując nas w swój bilans zawsze po stronie ujemnej.
V
Mówię do Ciebie – i nie moja wina,
jeśli nie słychać. Gdy kurz dni przytępi
wzrok, na strunach głosowych osiadać zaczyna.
Cóż, lepszy głos matowy niż natrętny.
To – aby lepiej słyszeć kukuryku, tik-tak,
igłę, co w sercu płyty wydrapuje dziurę.
To abyś się nie spostrzegł, gdy zamilknę – jak
nie powiedział wilkowi Czerwony Kapturek.
(1987, tłum. Stanisław Barańczak)
Mijają lata, burą ścianę pałacu przecina
pęknięcie. Ślepa szwaczka przetyka wreszcie koniec nici
przez złote uszko. Wychudzona Święta Rodzina
o milimetr przybliża się do egipskiej granicy.
Świat widzialny dostarcza codziennej rozrywki
większości żywych. Jasnym, choć postronnym
światłem zalane ulice. Astronom
po nocach skrupulatnie podlicza napiwki.
II
Tracę już pamięć o tym, gdzie i o jakiej porze
rozegrało się takie czy inne zdarzenie.
Wczoraj? Kilka dni temu? W wodzie?
W powietrzu? W parku? Ze mną - czy beze mnie?
A i samo zdarzenie – powiedzmy, eksplozja,
babski fałsz, rozruch pieca, powódź, zakrzep w żyle
- nic nie pamięta i nigdy nie pozna
ani mnie, ani innych, którzy je przeżyli.
III
Znaczy to najwidoczniej, że za pan brat jestem
z życiem. Że również ja stanowię teraz
włókno tkaniny, która swym szarym szelestem
odbarwia skórę, kiedy się o nią ociera.
Że i moja twarz pewnie nie różni się niczym
od byle łatki, szmatki, trykotu pajaca,
pozszywanych całości, części, skutków, przyczyn
- od tego, czego można nie znać, pragnąć, bać się.
IV
Dotknij mnie – pod palcami poczujesz rzep uschły,
wilgoć wieczoru lub poranku, tętno
kamieniołomu miasta, oddech stepowej pustki,
tych, którzy już nie żyją, lecz których pamiętam.
Dotknij mnie – a poczujesz pod czubkami palców
wszystko to, co istnieje poza mną, beze mnie,
co nie wierzy mnie, mojej twarzy, memu paltu,
wpisując nas w swój bilans zawsze po stronie ujemnej.
V
Mówię do Ciebie – i nie moja wina,
jeśli nie słychać. Gdy kurz dni przytępi
wzrok, na strunach głosowych osiadać zaczyna.
Cóż, lepszy głos matowy niż natrętny.
To – aby lepiej słyszeć kukuryku, tik-tak,
igłę, co w sercu płyty wydrapuje dziurę.
To abyś się nie spostrzegł, gdy zamilknę – jak
nie powiedział wilkowi Czerwony Kapturek.
(1987, tłum. Stanisław Barańczak)
Nowy Jork, 1974 |