O opublikowanej 5 lat temu gangsterskiej epopei z przedwojennej Warszawy ostatnio ponownie zrobiło się głośno za sprawą tegorocznej serialowej ekranizacji. Z reguły bestsellerowe, gorące i głośne książki omijam szerokim łukiem, ponadto z literaturą polską i polskojęzyczną przeważnie mi nie po drodze, jednak Króla miałem na oku z racji gatunkowej przynależności. Zwiastun serialu pchnął tomiszcze Twardocha w górę listy oczekujących. Choć podszedłem nie bez rezerwy, bo medialność autora budziła moją odruchową podejrzliwość.
Użyty na wstępie zwrot "gangsterska epopeja" nie jest na wyrost. Dzieło śląskiego pisarza na gościnnych występach w warszawskiej scenerii to rzeczywiście dzieło epickie pełną gębą: wielowątkowe, wieloplanowe, dynamiczne, niemniej gatunkowy przymiotnik kieruje punkt odniesienia na klasykę kultury popularnej (literatury, ale i być może przede wszystkim kina), a nie na Homera i Mickiewicza, bo dając się uwieść niewątpliwemu mistrzostwu narracyjnemu warto zachować jednak rozsądne proporcje w porównaniach. A te są nieuniknione, bo autor czerpie całymi garściami z rekwizytorni i archetypologii gangsterskich opowieści, przy czym pisarza tej inteligencji trudno posądzać o nieświadomość w tym aspekcie. Już położenie narratora - chłopaka z warszawskiej żydowskiej biedoty, z fascynacją i odrazą opisującego żydowskiego gangstera Jakuba Szapiro, którego przychylna uwaga staje się dlań przepustką do nowego życia, wydaje się żywcem przepisane z Billy'ego Bathgate'a (u Doctorowa chłopak z nowojorskiej żydowskiej biedoty z fascynacją i odrazą opisuje żydowskiego gangstera Dutcha Schulza, którego przychylna uwaga staje się dlań przepustką do nowego życia). Z kolei obraz przedwojennej Warszawy z perspektywy bohaterów Króla bardzo dużo zawdzięcza kinu Martina Scorsese (historyczne Gangi Nowego Jorku, archetypiczni Chłopcy z ferajny, socjologiczne Ulice nędzy, do tego poetyka walk bokserskich we Wściekłym byku), Ojcu Chrzestnemu (konflikt zachowawczego Kapicy z narwanym Radziwiłkiem to jako żywo starcie Vita Corleone z Solozzem) i - last but not least - równie wybitnemu freskowi o żydowskich gangsterach Dawno temu w Ameryce Sergio Leone. Z tego ostatniego przesiąka do prozy Twardocha niepowtarzalny nastrój, w którym gwałtowna przemoc stapia się z melancholijnym romantyzmem, a szorstka wulgarność sąsiaduje ze stylistycznym wyrafinowaniem. Ale z pogmatwanym nowojorskim filmem Włocha łączy warszawską powieść śląskiego pisarza jeszcze coś, co w obu przypadkach wydaje się ważniejsze i głębsze, niż nostalgiczna mgiełka, błotnista scenografia żydowskich dzielnic, czy wątki socjalistyczno-związkowe (także obecne w arcydziele Leone). Tym czymś są mechanizmy pamięci.
W obu przypadkach - u Leone i Twardocha - mamy bowiem do czynienia z opowieścią o tym, jak ludzka pamięć próbuje sobie poradzić z problemem niemożliwej do udźwignięcia winy i jej odkupieniem. Włoski mistrz kina tak zagmatwał swoją opowieść, że po seansie Dawno temu w Ameryce nie mamy pewności, czy część fabuły, właśnie ta dotycząca odkupienia, nie jest przypadkiem opiumową fantasmagorią. Śląski pisarz natomiast dość wcześnie poczyna odsłaniać karty, niemal od początku podważając wiarygodność narratora. Jego pamięć, a co za tym idzie - jego tożsamość, jawi się jako rodzaj palimpsestu, tj. tekstu naniesionego na poprzedni, zatarty. Więcej napisać naprawdę trudno, nie zdradzając zbyt wiele.
Równoległy wątek relacji polsko-żydowskich, ze szczególnym uwzględnieniem polskiej przedwojennej niechęci do Żydów, powszechnej zwłaszcza w środowiskach nacjonalistycznych, nasuwa myśl, że ów palimpsest jest być może alegorią polskiej pamięci narodowej, z której - podobnie jak narrator - wyparliśmy ciemne plamy. Jednak mimo kuszącego konceptu wydaje się, że taka interpretacja Króla jest nadużyciem. Ale wystarczy wsłuchać się w niektóre nacjonalistyczne wypowiedzi w powieści, by zobaczyć pewne podobieństwa ze współczesnością. I to podobieństwo uruchamia niewesołe refleksje o polskich cechach narodowych, ale nie wydaje się, byśmy mieli do czynienia z powieścią na siłę publicystyczną pod tym względem. "Tak jest, było i będzie - zło i dobro jest wieczne", by zacytować wieszcza Jacka. Przede wszystkim Król jest szalenie barwną rekonstrukcją świata, którego już nie ma, a właściwie jego wizją utkaną w mniejszym stopniu z wiedzy historycznej (choć Twardoch fantastycznie odrobił tę lekcję), a w większym - z masowej wyobraźni, klisz i konwencji literatury popularnej, kina gatunków, a nawet - last but not least - komiksu. To nie jest analiza epoki i miejsca, ale zamaszysty ich portret autorstwa twórcy, któremu widoczną przyjemność sprawia żywy, tętniący dynamiką obraz, drapieżna scena, ostra riposta, sugestywny detal. Ale też atakujący zmysły zgiełk ulicy, gra świateł i emocji na twarzach w pełnych napięcia konfrontacjach w burdelu Ryfki Kij, i przenikająca narrację szorstka fitzgeraldowska melancholia. Z tego wszystkiego Twardoch tka rasową gangsterską epikę podbitą drobiazgowym tłem historycznym oraz psychologiczną i socjologiczną refleksją, serwując idealny przykład literatury środka, która jeszcze dekadę temu nad Wisłą niemal nie występowała. Najmniej interesująco wypada za to widmowy latający kaszalot, metafora nadciągającej Zagłady, Koła Historii, Wiatru Dziejów, czy czegoś w tym rodzaju, co przecież już za dwa lata pochłonie tak żywo sportretowane tu miasto - i większość jego mieszkańców. Rozumiem koncepcję, ale w moim odczuciu ten akurat symbol wypadł nieszczęśliwie - jednocześnie łopatologicznie i niezręcznie. Nie lubię toporności, a wiszące nad Warszawą Fatum można było pokazać znaaacznie subtelniej. Gdyby nie ten jeden element, ocena byłaby maksymalna.
Ode mnie: 5,5 / 6.
Szczepan Twardoch, Król. Kraków: Wydawnictwo Literackie, 2016.