Z ogromu aspektów życia Los Angeles, Baldwin dokonał niestety dziwacznego doboru tematów, serwując migawki nieoddające sprawiedliwości temu intrygującemu miastu.
Użyta przeze mnie w tytule dylanowska fraza (w przekładzie Filipa Łobodzińskiego, podobnie jak opisywana książka) dobrze oddaje rozmaitość i różnorodność Miasta Aniołów, tyle że niezupełnie pasuje do samego reportażu. Autor jako klucz do zrozumienia miasta-molocha przyjął współczesną inkarnację koncepcji miasta-państwa, urbanistycznego megaorganizmu, rządzącego się w dużej mierze własnymi wewnętrznymi prawami. I w tym duchu stara się pokazać wielość "twarzy" Los Angeles. Jednym z aspektów jest epidemia pop-psycho-coachingu, któremu Baldwin poświęca pierwszy z siedmiu rozdziałów-"lekcji", w kolejnych przybliżając LA jako miasto dotknięte epidemią bezdomności, nękane plagą pożarów, trzęsieniami ziemi, miejsce ulotnych i niepewnych karier w showbiznesie. No właśnie, prawie same nieszczęścia.
Już pretensjonalna koncepcja państwa-miasta, sama w sobie rozdymana tu z typowo amerykańskim poczuciem wyjątkowości, wałkowana jest przez autora z uporem godnym lepszej sprawy, podczas gdy chodzi mu po prostu o metropolię. Zaś kolejne wątki sprawiają wrażenie wybranych na oślep i nijak nie układają się w przekrojowy obraz życia w LA. Najlepiej broni się część o bezdomności, najbardziej przejmują indywidualne historie związane z klęskami żywiołowymi, Partii o przemyśle filmowo-telewizyjnym bardzo brak spojrzenia szerszego niż perspektywa jednej rozmówczyni. A już przypadki z samorozwojową sektą (której historia jest nieskończenie nudna) nie mają nawet znamion reprezentatywności. Baldwinowi umyka zbyt wiele - choćby ogromna różnorodność kulturowa LA istotne wynikające z niej problemy społeczne (gangi, zamieszki). A przede wszystkim próżno szukać tu jakichkolwiek pozytywnych aspektów egzystencji (czy te 3,8 miliona ludzi mieszka w LA wyłącznie z braku lepszego wyjścia?). Brak też, co w sumie w kontekście tej fragmentaryczności logiczne, jakiejś choćby próby syntezy, a finałowe wnioski są załamująco płytkie. Z ogromu aspektów życia Los Angeles, Baldwin dokonał niestety dziwacznego doboru tematów, serwując migawki nieoddające sprawiedliwości temu intrygującemu miastu. Chaotyczna, przeskakująca narracja z równie chaotycznym czy wręcz przypadkowym doborem rozmówców też nie ułatwia sprawy. Przede wszystkim zaś autor, który sam przecież przeprowadził się do LA, nie daje w zasadzie cienia odpowiedzi na pytanie dlaczego w tym miejscu w ogóle warto mieszkać. Z jego książki wypływa wniosek raczej taki, że na świecie jest milion lepszych miejsc do życia. I pewnie tak jest, a reportaż to nie przewodnik turystyczny, ale po tej książce oczekiwałem czegoś więcej niż stronniczego i w gruncie rzeczy zgorzkniałego przekazu. Plus natomiast dla tłumacza, który w przypisach wyjaśnia kulturowe zawiłości, które nawet dla mnie byłyby niejasne, choć coś tam wiem.
Ode mnie: 3,5 / 6
Za książkę dziękuję Filipowi Łobodzińskiemu.
Rosecrans Baldwin, Los Angeles. Miasto-państwo w siedmiu lekcjach (Everything Now: Lessons from the City-State of Los Angeles); przeł. Filip Łobodziński. Wołowiec: Wydawnictwo Czarne, 2022.