
Jest to przejrzana i uzupełniona wersja recenzji opublikowanej na tych łamach w 2011 roku, po drugim czytaniu. Teraz czytałem po raz trzeci. Z sentymentu ponownie sięgnąłem po pierwsze wydanie (1996), drugim posiłkując się tylko o tyle, o ile zawiera tłumaczenia dialogów w języku hiszpańskim.
Cormac McCarthy, w latach 90. zamieszkały El Paso, ponownie serwuje western, jednak znacznie różniący się stylem od poprzednika. O ile Krwawy Południk przedstawiał podbój amerykańskiego Pogranicza jako festiwal sadystycznego okrucieństwa (to świadome uproszczenie z mojej strony), to Rącze konie – operując historią osadzoną jakieś sto lat później w mniej więcej tych samym rejonie geograficznym – prezentują wizję przeszłych dziejów z bardziej współczesnej perspektywy, która siłą rzeczy narzuca nostalgiczne spojrzenie. Jest ono tylko pozornie nostalgiczne, ale o tym za chwilę.
Jest rok 1949, w Teksasie umiera stary ranczer, a spadkobierczyni ani jej były mąż nie są w najmniejszym stopniu zainteresowani zabiedzoną wiejską posiadłością. Wraz z denatem w sposób symboliczny odchodzi w przeszłość pionierska karta historii. Ranczo próbuje bezskutecznie przejąć zafascynowany dziadkiem dziewiętnastoletni wnuk, John Grady Cole, który lepiej niż w otaczającej go ucywilizowanej współczesności odnajduje się w prostym ranczerskim stylu życia, upajającym swobodą i bliskością natury. Chłopak, nie mogąc pogodzić się ze stratą rancza i zarazem nie mogąc znaleźć sobie miejsca poza nim, wreszcie poszukując umykającego smaku dawnego świata - wyjeżdża do Meksyku. "Wolę umrzeć jadąc, niż żyć, stojąc w miejscu" - stwierdza. Towarzyszy mu przyjaciel, a po drodze dołącza jeszcze trzeci dzieciak, którego krnąbrny i nieobliczalny charakter doprowadzi do tragicznych wypadków. John Grady Cole pozna brutalną i zupełnie nieromantyczną przeszłość kraju, który odwiedził, i na własnej skórze odczuje bezwzględność zasad nim rządzących. Doświadczy pierwszej miłosnej fascynacji, pierwszego bólu wyrzeczenia i smaku pierwszej pomsty.
Bo też Rącze konie są w istocie powieścią inicjacyjną. Dojrzałość Johna Grady’ego Cole’a z początku powieści jest pozorna. Jest on rzeczywiście, bardziej niż skarlałe duchowo pokolenie rodziców, świadom przeszłości otaczającej krainy. Ale dopiero w trakcie eskapady na południe od Rio Grande od seniorki zamożnego meksykańskiego rodu dowie się, jak wyglądały dawne czasy z bliska, bez romantycznej otoczki. Dopiero w zderzeniu z realną przemocą – tak fizyczną jak przemocą twardych zasad – będzie zmuszony odebrać gorzką lekcję pokory. Wydaje się zresztą, że John z wymuszonym losem nie godzi się i nie rozumie go - przedkładając tym samym własny interes nad los ukochanej Alejandry, która bardziej pragmatycznie czyta karty rozdane przez Los. Przemoc ta - słuszna bądź nie - jest integralną częścią otaczającego go świata, co dziewczyna rozumie lepiej od niego. Słowem, nostalgiczna otoczka spowijająca w oczach chłopaka Pogranicze, rozwiewa się, dając poznać dopiero wtedy twarde realia. Finalnie John odrzuca przemoc, ale pytanie, czy cała historia czegoś go uczy, pozostaje otwarte i odpowiedź na nie wcale nie jest oczywista. Ostatnie obrazy sytuują chłopaka nadal pośród ech przeszłości, jakimi usiane sa pejzaże tej chyba najbardziej bezwstydnie kiczowatej powieści McCarthy'ego. Ale to kicz świadomy i w dobrym gatunku. Dzikość zawarta w XIX-wiecznym kolorycie, co tu kryć, upaja i uwodzi powidokami plemion już nieistniejących, ale jakby dopiero co przemierzających te pustkowia, jeszcze nieomal brzmiące ich nawoływaniami, usiane kośćmi upolowanych przezeń zwierząt. Tu przeszłość i krajobraz stapiają się w jedną, nierozerwalną całość: bez tej przeszłości krajobraz byłby inny, i bez tego odurzającego krajobrazu być może inna byłaby historia. Rolę świata przeszłości pełni tu Meksyk, zarówno jako synonim pionierskich klimatów dla chłopięcych głów, jak i wymagająca szkoła nadspodziewanie twardych zasad życia. Połączenie pespektywy dość współczesnej (koniec lat 40. XX wieku) z rewizją przeszłości zbliża Cormaca do twórczości Larry'ego McMurtry'ego (który w odległości raptem 300 mil pisał w tym czasie Ulice Laredo), ale każdy z nich ma osobny, niepowtarzalny styl i twórczą drogę. Rącze konie przyniosły w końcu McCarthy'emu zasłużony sukces - zarówno u krytyków (National Book Award i National Book Critics Circle Award) jak i czytelników, którzy w pół roku kupili ośmiokrotnie więcej egzemplarzy Rączych koni niż wszystkich jego poprzednich powieści razem wziętych. I tak "najlepszy nieznany pisarz Ameryki" - nagle stał się znany. W Polsce zaś dopiero sukces Drogi (wyd. pol. 2008) spopularyzował Cormaca, a pierwsze wydania Rączych koni (1996) i Przeprawy (2000) przeszły bez żadnego echa.
Ode mnie: 5 / 6
Cormac McCarthy, Rącze konie (All The Pretty Horses) ; przeł. Jędrzej Polak. Zysk i S-ka, Poznań 1996.
Cormac McCarthy, Rącze konie (All the Pretty Horses); tłum. Jędrzej Polak, tłum. przyp. Maciej Świerkocki. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012/2023.