Przejdź do głównej zawartości

Wszystko czynię nowe (E. L. Doctorow, "Marsz")

By oddać wszechogarniający historyczny żywioł Marszu Shermana, Doctorow sięga do polifonicznej, wielowątkowej narracji, którą stosował wcześniej wielokrotnie z wybitnym lub co najmniej niezłym skutkiem.


[To recenzja z 2011 roku, przejrzana i poprawiona na potrzeby cyklu tekstów o twórczości ELD] 

W 1864 r., czwartym roku wojny secesyjnej w Ameryce, generał Unii ("Północy") William Tecumseh Sherman na czele 60-tysięcznej armii przemaszerował po przekątnej całego stanu Georgia w kierunku Atlantyku, i po wykonaniu zwrotu o 90 stopni w lewo, dalej, w poprzek obu stanów Karolina. Po drodze grabił plantacje, niszczył płody rolne, wybijał inwentarz, palił domy, farmy i rezydencje i równał z ziemią całe miasta. W efekcie tej krwawej operacji rzucił na kolana Południe i ostatecznie przypieczętował zwycięstwo Unii. Był przy tym pierwszym dowódcą, który zastosował taktykę wojny totalnej, druzgocząc potencjał gospodarczy i morale przeciwnika. Pozostawił po sobie stukilometrowej szerokości pas spalonej ziemi (w tym - co wiadomo z Przeminęło z wiatrem - ruiny Atlanty), oraz budzącą grozę sławę.

Do tych wydarzeń powrócił w swojej dziesiątej powieści E. L. Doctorow. Ale niezbyt interesuje go militarny przebieg operacji, tylko raczej jej wymiar historyczno-socjologiczny. Koncentruje się bowiem na dość zdumiewającej populacji, która ciągnie za armią Shermana, stale powiększając się po drodze. To zbieranina białych i czarnych, mężczyzn, kobiet i dzieci, Jankesów i Południowców, oficerów i cywili, byłych niewolników i ich byłych właścicieli. Ludzi nagle wykorzenionych z życia, przemieszczających się nie tyle samodzielnie, co raczej niesionych wiatrem historii. Pozbawionych domów i dobytku, ale jednocześnie budujących nowe schronienia i nowe życia na gruzach zmiecionego wojną starego porządku. Szukających nowych punktów odniesienia w świecie, w którym dotychczasowy porządek z dnia na dzień przestał istnieć. Jednocześnie ofiar i zwycięzców.


Ruiny Columbii w Karolinie Pd. (Wikimedia Commons)
By oddać ten wszechogarniający historyczny żywioł, Doctorow sięga do polifonicznej, wielowątkowej narracji, którą stosował wcześniej wielokrotnie z wybitnym (
Ragtime) lub co najmniej niezłym (Jezioro Nurów) skutkiem. W efekcie Marsz nie ma jednego, głównego bohatera. W centrum uwagi jest tu cała opisana wyżej zbiorowość, z której autor wyłuskuje w pewnym sensie przykładowe jednostki: byłą niewolnicę imieniem Pearl, jankeskiego chirurga, pułkownika Sartoriusa (o jego późniejszych poczynaniach traktuje wcześniejsza powieść Doctorowa - Rezerwuar), Emily Thompson, pozbawioną domu córkę sędziego z Południa, czy wreszcie Arly'ego i Willa -  dwóch zabłąkanych żołnierzy konfederackich. Są oni zanurzeni w stale przemieszczającej się rzeszy ludzi, a nad nimi wszystkimi unosi się cały czas duch demiurga w osobie generała Shermana, który jest jednocześnie aniołem zagłady i stworzycielem nowego porządku. To właśnie on, który jako jedyny w powieści ma ogląd Marszu niejako z góry, snuje w powieści najgłębsze rozważania historiozoficzne. Jest przecież w ścisłym sensie twórcą historii, kształtuje losy całej społeczności, jego działanie ma moc niemalże równą boskiej.

gen. William T. Sherman w 1865 r.
(Wikimedia Commons)
To między innymi dzięki temu dystansowi, który daje postać Shermana, i który pozwala na szerszą refleksję, wielki marsz pod piórem Doctorowa staje się też czymś więcej niż rekonstrukcją historycznego epizodu. To w istocie opowieść o ludziach postawionych wobec wielkich przemian, o nomadycznej zgoła wędrówce, przywołującej na myś dawne, archetypiczne wędrówki ludów od Księgi Wyjścia począwszy, ale też niepozbawiona analogii do czasów współczesnych. A jak Marsz Shermana wyglądał naprawdę? Doctorow nie ukrywał w wywiadach, że jego powieści więcej zawdzięczają twórczej wyobraźni, niż badaniom historycznym. Oddanie ducha epoki i siła metafory, zamknięta w dynamicznej pisarskiej wizji, były dlań zawsze ważniejsze, niż niewolnicza wierność faktom. Stąd nie ma znaczenia, czy generał Sherman rzeczywiście snuł przypisywane mu refleksje, czy nie, albo czy ten lub ów stracił, albo przeciwnie - dał życie. Ważniejsze jest uchwycenie momentu, uczuć uczestników, filmowego wyrazistego detalu. Doctorow nie wypacza przebiegu rzeczywistych wydarzeń, tyle tylko że nie interesują go suche faktograficzne informacje, za to wypełnia tętniącą życiem materią wolną przestrzeń. 

No właśnie - przestrzeń. Autor Ragtime'u pierwszy raz od ćwierćwiecza opuścił pisarsko Nowy Jork, dzięki czemu jego twórczość zyskała zupełnie nowy oddech i wymiar. Nie da się ukryć, że dwie poprzednie jego powieści trudno uznać za w pełni udane (zwłaszcza bełkotliwe i chaotyczne Miasto Boże). Zmiana miejsca zainteresowania wyraźnie pozwoliła przełamac kryzys i odzyskać wenę, swadę i rozmach. Z perspektywy czasu wiadomo już, że Marsz był ostatnim tak epickim dziełem Doctorowa, wyjątkowym poprzez zupełnie odmienną scenerię, być może zresztą jedynym mogącym równać się jakością literacką ze słynnym Ragtimem. Tym bardziej szkoda, że kapituła Nagrody Pulitzera nie zdecydowała się skorzystać z okazji by uhonorować zasłużonego pisarza - i skończyło się tylko na pozycji finalisty. 

Ode mnie: 5,5 / 6


E. L. Doctorow, Marsz (The March) ; przeł. z ang. Barbara Cendrowska-Werner. Warszawa : Bellona, 2006.


Tym samym po prawie 7 latach cykl o powieściach ELD dobiegł końca. Nie jest kompletny, ale dwie brakujące powieści są na tyle słabe, że szkoda mi czasu na ich powtórki. Jeśli miałbym zaś wybrać osobisty TOP 3, to wskazałbym, w kolejności chronologicznej, na: 

RAGTIME + BILLY BATHGATE + MARSZ

+ zaraz za podium WITAJCIE W CIĘŻKICH CZASACH

- i te cztery powieści polecam.