1. Łysiak z przyjacielem Jarosławem Chlebowskim (do którego zwraca się nieustannie "Jerry", co brzmi niestety pretensjonalnie) odbyli podróż po Stanach w 1977 roku. Trasę przebyli imponującą: Detroit - Black Hills - Deadwood - Little Big Horn - Las Vegas - Hollywood - Yuma - Alamo - Nowy Orlean - Savannah - Memphis - Nowy Jork. Niemal każde z tych miejsc to legenda Ameryki, a Łysiak podróżuje zarówno w przestrzeni jak i w czasie. Snuje z rozdziału na rozdział opowieści o bliższej i dalszej historii Ameryki, przeplatając je oczywiście reportażem wprost z podróży. W końcu odwiedza miejsca usiane kośćmi dawnych pionierów, jeździ po stepach, gdzie wrzask Indian brzmi jeszcze w wichrze, odwiedza miejsca pamiętające całkiem niedawne epopeje Ala Capone, Bugsy'ego Siegela, a niektóre imponujące postaci spotyka na żywo (Korczak Ziółkowski) lub prawie na żywo (chłopaki cudem zdążają na pogrzeb Elvisa Presleya).
2. Łysiak ma wiedzę ogromną, zresztą uwielbia opowiadać i - co trochę gorsze, ale o tym za chwilę - uwielbia swoją sztukę opowiadania. Wyławia mnogość smaczków i szczegółów poszczególnych wydarzeń w historii Stanów, choć niekiedy w imię dramatyzmu zapędza się w ryzykowne rejony - osobiście nie spotkałem się z informacją, żeby zabójca "Dzikiego Billa" Hickoka opróżnił magazynek. Hickok zginął od jednej kuli, ale nie podważam opisu Łysiaka, bo może oba te stwierdzenia się ze sobą nie kłócą. Myli natomiast Łysiak film "Dzika banda" Sama Peckinpaha z rzeczywistą Dziką Bandą, w skład której wchodzili Robert LeRoy Parker i Harry Longbaugh, szerzej znani jako Butch Cassidy i Sundance Kid, uwiecznieni w zupełnie innym filmie. Ale za to przy innej okazji wzruszyło mnie odwołanie do skromnego a pięknego filmu Peckinpaha "Ballada o Cable'u Hogue'u" - za to duży plus (choć wówczas film ten miał raptem 7 lat i Łysiak zapewne miał go względnie na świeżo w pamięci).
3. Gdybym nie wiedział tyle ile wiem o historii Stanów, zapewne "Saloon" wydałby mi się o wiele ciekawszy. Ale że zarówno tematyka podboju Zachodu, gangsterów z lat 20 i 30., czy historii Hollywood jest mi dość dobrze znana od lat, to niełatwo mnie na tym polu zaskoczyć. Jednak rozumiem, że w 1980 roku, kiedy "Saloon" wyszedł drukiem, musiał być fascynującą lekturą. Niemniej spotkanie oko w oko z Korczakiem Ziółkowskim, czy relacja na żywo z dni tuż po śmierci Elvisa, czy wreszcie opis widzianych podróżniczym okiem takich miejsc jak Deadwood, Tombstone albo osławione więzienie w Yumie - przykuwają, co tu dużo gadać. Nie wiem natomiast po co znalazł się cały rozdział o pseudo-futurystycznych miastach, opartych na koncepcjach tak bzdurnych, że głowa boli...
4. I tak dochodzimy do stylu. Problem Łysiaka polega na tym, że pisze ciekawie, ale za dobrze o tym wie. Rozumiem, że podróż po Stanach wywołuje silne wrażenia, zwłaszcza w tamtej epoce. Ale WŁ popada przez to w egzaltację, którą próbuje przykrywać nonszalancką, drwiącą pozą. Efekt jest niestety irytujący, bo rozchwiany od patetycznych zwrotów rodem z Karola Maya (wygarnął z obu luf i tym podobne) z jednej strony, do niby-ironicznej maniery "ura-bura, czego to ja nie widziałem i czego to ja nie wiem" oraz "ale głupi ci Amerykanie" - z drugiej. A szczytem wszystkiego jest cytowanie własnych wcześniejszych książek jako źródła błyskotliwych myśli, zgrabnych syntez i trafnych spostrzeżeń. No Waldi, come on, man!
5. Podsumowując: "Saloon" wart było odwiedzenia, bo wielce ciekawe miejsca są w nim opisane, a reportaż z pogrzebu Elvisa nie ma chyba precedensu w naszej literaturze. Cała konstrukcja podróży w przestrzeni i czasie sprawdza się, trzeba przyznać, znakomicie. Na minus zdecydowanie działa megalomania autora, która i tak pełnię uzyska dopiero w latach 90. Późny Łysiak kompletnie przestał być dla mnie "poczytalny" jako autor, a po kalumniach rzuconych w "Rzeczypospolitej kłamców" na nieostygłe jeszcze zwłoki Jacka Kaczmarskiego (więcej na ten temat tutaj) przestał być poczytalny w ogóle. Pozostał mi sentyment do świetnego "Cesarskiego pokera" i paru innych wczesnych tytułów. I może jeszcze "Wyspy bezludne" i "MW" do przeczytania. I tyle.
Ocena: 4 / 6
Na ucho: Calexico, płyta "Carried to Dust":
PS. Może tym razem nie jest przynajmniej zawile... Bo krótko jednak nie wyszło.