Jako że nie ma sensu powtarzać dwóch pierwszych akapitów recenzji "Rączych koni", wspomnę tylko, że "Przeprawa" stanowi drugi tom cormacowskiej Trylogii Pogranicza. Rozczaruje się jednak ten, kto liczy na kontynuację losów Johna Grady'ego Cole'a z tamtej powieści. W zamyśle autora tom pierwszy i drugi to odrębne historie, zaś ich bohaterowie spotykają się dopiero w trzeciej części. Z kolei ta - "Cities on the Plain" czyli "Miasta na równinie" - ukaże się prawdopodobnie jesienią, pod mało finezyjnym polskim tytułem "Sodoma i Gomora" - za to z kapitalną okładką Michała Karcza.
Tymczasem "Przeprawa" to kolejna po "Koniach" opowieść o dojrzewaniu w drodze, w bezlitosnych realiach Meksyku lat 40. (akcja toczy się w latach 1941-43, a więc wcześniej niż w "Rączych koniach")1). Jej zrębem są trzy wyprawy do Meksyku, a bohaterami - bracia Billy i Boyd Parham (mający na początku powieści odpowiednio 16 i 14 lat). Te trzy wyprawy wyznaczają rytm powieści, ale też nie da się nie zauważyć, że pierwsza z nich, w której Billy odprowadza do Meksyku złapaną w sidła ciężarną wilczycę, mogłaby stanowić odrębne (znakomite!) opowiadanie - westernowe przez scenerię, gotyckie w nastroju, nieledwie mistyczne. To w pewnym sensie zamknięta całość narracyjna, jeden z najlepszych fragmentów w całym dorobku McCarthy'ego.
Następujące po niej druga (najdłuższa) i trzecia wyprawa to podróż, tym razem już obu braci, w poszukiwaniu skradzionych koni. Przekształca się ona w odyseję (tak, tak, nie da się nie przywołać "Odysei") po kraju okaleczonym rewolucją i wojną domową, w którym przemoc i krzywda są na porządku dziennym. A na końcu wędrówki, po serii niezawinionych w gruncie rzeczy nieszczęść, nie ma nic poza czarną rozpaczą i bezdenną samotnością. Człowiek, z którym rozstajemy się zamykając książkę, jest właściwie samym płaczem i wołaniem, rozlegającym się w niepojętej ciemności, w której nie słychać było niczego prócz wycia wiatru. Cy w tym wyciu wiatru był obecny, wielokrotnie przywoływany w "Przeprawie", Bóg? Może ociera się to o nadinterpretację, ale zaskakująco często, częściej niż w innych "cormacach", jest On wspominany, nawoływany, wyklinany, ale zawsze - milczący. Krwawy ziemski padół jawi się tu jako miejsce jakiegoś okrutnego boskiego eksperymentu na człowieku, nie zasługującym nawet na cień Jego współczucia, czy bodaj nawet na odpowiedź. Dobitnie świadczy o tym historia meksykańskiego Hioba, który utraciwszy wszystko co było mu drogie w życiu, zamieszkuje pod bliską zawalenia kopułą zrujnowanego kościoła i stamtąd prowadzi z Bogiem niekończącą się obrazoburczą dyskusję. Jej finału nie zdradzę, ale po McCarthym trudno oczekiwać, by naraz stanął przy nich anioł Pański i chwała Pańska zewsząd ich oświeciła.
Może trudno zarzucać McCarthy'emu fabularną wtórność, bo podany z wielkim wyczuciem, oparty na opiekuńczości ale ewoluujący związek między braćmi nadaje tej opowieści nową jakość, nieobecną w "Rączych koniach". Ale nie da się ukryć, że pewne rozwiązania psychologiczne, jak również obserwacje społeczne w odniesieniu do dramatycznej historii Meksyku doby rewolucji, nie wnoszą wiele nowego w to, co zostało powiedziane w pierwszej części trylogii (o Meksyku głownie ustami dueñi Alfonsy). Formuła podróży narzuca strukturę rozpadającą się w epizody, z których wynikają, trochę na zasadzie szkatułkowej, opowieści poboczne ludzi napotkanych przez braci. I między nimi, pośród nadmiernej, jak się zdaje, dygresyjności "Przeprawy", znajdują się dwie narracje wstrząsające do głębi, wyrastające ponad pozostałe. Jedna to wspomniana wyżej hiobowa opowieść. Druga - to kolejna odyseja, młodego rewolucjonisty, w niewoli nieludzki sposób oślepionego przez oficera wojsk reżimowych2). Nie streszczam ich ani nie komentuję - prawdę mówiąc nie czuję się na siłach.
Jednak moc tych fragmentów nie zmienia faktu, że jako całość "Przeprawa" niestety miejscami ugina się pod własnym ciężarem, mimo przejmującej i pięknie opisanej opowieści stanowiącej jej zasadniczy zrąb. I mimo tego, że bracia Parham budzą więcej moich pozytywnych uczuć niż John Grady Cole. I mimo rozdzierająco pięknych i smutnych ostatnich czterech akapitów. "Przeprawie" trochę jednak brakuje dyscypliny narracyjnej, będącej jednym z filarów jakości "Rączych koni". A dla pisarza klasy Cormaca McCarthy'ego poprzeczka umieszczona jest wysoko.
4,5 / 6
1) Datacja jest trochę niepewna - być może jest to okres 1940-44.
2) Wyznam, że wspomniany akt oślepienia to najokrutniejsza scena w literaturze jaką spotkałem, wliczając nawet gotowanie żywcem (!) w "Shogunie". Nic, co przeczytałem wcześniej ani później, tak mną pod tym względem nie wstrząsnęło.
Następujące po niej druga (najdłuższa) i trzecia wyprawa to podróż, tym razem już obu braci, w poszukiwaniu skradzionych koni. Przekształca się ona w odyseję (tak, tak, nie da się nie przywołać "Odysei") po kraju okaleczonym rewolucją i wojną domową, w którym przemoc i krzywda są na porządku dziennym. A na końcu wędrówki, po serii niezawinionych w gruncie rzeczy nieszczęść, nie ma nic poza czarną rozpaczą i bezdenną samotnością. Człowiek, z którym rozstajemy się zamykając książkę, jest właściwie samym płaczem i wołaniem, rozlegającym się w niepojętej ciemności, w której nie słychać było niczego prócz wycia wiatru. Cy w tym wyciu wiatru był obecny, wielokrotnie przywoływany w "Przeprawie", Bóg? Może ociera się to o nadinterpretację, ale zaskakująco często, częściej niż w innych "cormacach", jest On wspominany, nawoływany, wyklinany, ale zawsze - milczący. Krwawy ziemski padół jawi się tu jako miejsce jakiegoś okrutnego boskiego eksperymentu na człowieku, nie zasługującym nawet na cień Jego współczucia, czy bodaj nawet na odpowiedź. Dobitnie świadczy o tym historia meksykańskiego Hioba, który utraciwszy wszystko co było mu drogie w życiu, zamieszkuje pod bliską zawalenia kopułą zrujnowanego kościoła i stamtąd prowadzi z Bogiem niekończącą się obrazoburczą dyskusję. Jej finału nie zdradzę, ale po McCarthym trudno oczekiwać, by naraz stanął przy nich anioł Pański i chwała Pańska zewsząd ich oświeciła.
Może trudno zarzucać McCarthy'emu fabularną wtórność, bo podany z wielkim wyczuciem, oparty na opiekuńczości ale ewoluujący związek między braćmi nadaje tej opowieści nową jakość, nieobecną w "Rączych koniach". Ale nie da się ukryć, że pewne rozwiązania psychologiczne, jak również obserwacje społeczne w odniesieniu do dramatycznej historii Meksyku doby rewolucji, nie wnoszą wiele nowego w to, co zostało powiedziane w pierwszej części trylogii (o Meksyku głownie ustami dueñi Alfonsy). Formuła podróży narzuca strukturę rozpadającą się w epizody, z których wynikają, trochę na zasadzie szkatułkowej, opowieści poboczne ludzi napotkanych przez braci. I między nimi, pośród nadmiernej, jak się zdaje, dygresyjności "Przeprawy", znajdują się dwie narracje wstrząsające do głębi, wyrastające ponad pozostałe. Jedna to wspomniana wyżej hiobowa opowieść. Druga - to kolejna odyseja, młodego rewolucjonisty, w niewoli nieludzki sposób oślepionego przez oficera wojsk reżimowych2). Nie streszczam ich ani nie komentuję - prawdę mówiąc nie czuję się na siłach.
Jednak moc tych fragmentów nie zmienia faktu, że jako całość "Przeprawa" niestety miejscami ugina się pod własnym ciężarem, mimo przejmującej i pięknie opisanej opowieści stanowiącej jej zasadniczy zrąb. I mimo tego, że bracia Parham budzą więcej moich pozytywnych uczuć niż John Grady Cole. I mimo rozdzierająco pięknych i smutnych ostatnich czterech akapitów. "Przeprawie" trochę jednak brakuje dyscypliny narracyjnej, będącej jednym z filarów jakości "Rączych koni". A dla pisarza klasy Cormaca McCarthy'ego poprzeczka umieszczona jest wysoko.
4,5 / 6
1) Datacja jest trochę niepewna - być może jest to okres 1940-44.
2) Wyznam, że wspomniany akt oślepienia to najokrutniejsza scena w literaturze jaką spotkałem, wliczając nawet gotowanie żywcem (!) w "Shogunie". Nic, co przeczytałem wcześniej ani później, tak mną pod tym względem nie wstrząsnęło.
Cormac McCarthy, Przeprawa (The Crossing) ; tł. Jędrzej Polak. Poznań: Zysk i S-ka, cop. 2000.