Przejdź do głównej zawartości

Krótko i węzłowato o Jamesie Ellroyu i "Tajemnicach Los Angeles"

Poniższy tekst nie jest pełnoprawną recenzją; został zaimprowizowany na konkurs na blogu "God Save The Book", w którym należało polecić dowolną powieść kryminalną. Jest więc klasyczną polecanką. Ale wrzucam go tutaj, ponieważ przy okazji dobrze oddaje to co myślę o "Tajemnicach Los Angeles", a też żeby nie zaginął w odmętach notesu.




Jest pewien pisarz. Kiedy był chłopcem, jego matka została zamordowana podobnie jak Czarna Dalia; pośrednio dlatego został pisarzem. Ma wielkie ego, bezkompromisowe poglądy, nie przebiera w słowach. Uważa Chandlera za nudziarza (woli Hammetta), a o sobie mówi, że jest tym dla literatury kryminalnej tym, kim Beethoven dla muzyki.

I byłoby to odpychające, gdyby tylko nie miał racji.

Jest trzech policjantów. Pierwszy to niekoniecznie lotny osiłek, za to z obsesją na punkcie damskich bokserów. Jest porywczy, ale nigdy nie skrzywdziłby kobiety. Przynajmniej tak uważa. Drugi to formalista, i idealista, świeżo po szkole, próbujący dorównać sławnemu ojcu. Nigdy nie złamie prawa, nawet dla dobra śledztwa. Ani nawet regulaminu. Przynajmniej tak uważa. Trzeci to cyniczny gwiazdor - konsultant policyjnego programu, który za szmal i lans sprzeda każdą plotę i każdą tajemnicę lokalnym brukowcom. Niczego nie zrobi bezinteresownie. Przynajmniej tak uważa.

Każdy z nich się myli.

Połączy ich wieloletnie (1950-1958) śledztwo w sprawie masakry w nocnym barze, w którą zamieszani są bogaci alfonsi, luksusowe prostytutki o wyglądzie gwiazd kina, brukowi dziennikarze i szereg godnych zaufania osób, których nikt by o to nie podejrzewał. Po tej sprawie dla żadnego z nich trzech nic nie będzie już takie samo. Oni sami także.

Faktem jest, że "Tajemnice Los Angeles" Jamesa Ellroya, bo to o nich mowa, to sama esencja klimatu "noir", drapieżnej powieści policyjnej i gwałtowności tzw. kryminałów "hard-boiled". Ellroy to prekursor i mistrz wielowątkowych fabuł i gęstego lapidarnego stylu. W dodatku nikt nie poznał i nie odmalował Los Angeles z tamtych lat tak jak on.

Nawiasem mówiąc Ellroy, choć nieskory do pochwał pod adresem kolegów po piórze, wymienia konsekwentnie jednego, którego uważa za równego sobie. Jo Nesbo.