Przejdź do głównej zawartości

Morderca we mnie (James Ellroy, "Śmierć w podróży")

Jest to poprawnie napisana historia, z paroma ocierającymi się o perwersję epizodami, natomiast mogła ona wyjść spod pióra tuzina innych pisarzy, gdyż niewiele jest w niej naprawdę ellroyowskiego pazura.



James Ellroy jeszcze przed swoim opus magnum, jakim bezsprzecznie jest Kwartet Los Angeles, w poszukiwaniu sukcesu wypuścił się w inne rejony, niż detektywistyczno-policyjne fabuły (z trylogią Lloyda Hopkinsa na czele), które tworzył dotychczas. Jego szósta powieść to historia seryjnego mordercy, który w latach 60. i 70. przemierza USA, znacząc swój szlak częstymi zaginięciami i znacznie rzadziej odnajdowanymi zwłokami. Wzorem takich powieści jest w amerykańskiej literaturze popularnej niewątpliwie Morderca we mnie Jima Thompsona (1952), ale Ellroy świadomie korzysta też z głośnej sprawy Zodiaka, nigdy nie schwytanego seryjnego zabójcy z tych samych lat co fabuła Śmierci w podróży.


Ellroy już w prologu serwuje świadomy spojler (tak, bohater został złapany), co przesuwa ciężar jego opowieści z suspense'u na analizę psychiki i poczynań zwyrodnialca. I niestety ani jedna ani druga materia w jego wydaniu nie powala. Z morderstw najbardziej zapada w pamięć pierwsze, wieńczące najciekawszą część książki, w której znaleźć można potężne tropy autobiograficzne. Młody włamywacz z obsesjami, balansujący na granicy obłędu, to postać, w której opisie czuje się osobiste zaangażowanie, w wewnętrznych monologach - własne przemyślenia, w portrecie - autoportret. Ta część ma swoja wewnętrzną dynamikę, chwiejnie lecz nieubłaganie narastającą do solidnej, krwawej kulminacji. Niestety środkowa część książki stopniowo coraz bardziej nuży niekończącą się litanią zgonów kompletnie obojętnych czytelnikowi postaci. Psychologizowanie Martina Plumketta na własny temat razi z kolei sztucznością, której pozbawiona jest pierwsza część, ufundowana na emocjach własnych autora. Napięcie podnosi dopiero w III akcie wejście na scenę inspektora FBI Thomasa Dusensberry'ego (stróża prawa wyjątkowo normalnego, jak na standardy Ellroya). Pętla się zaciska i nawet mimo wiadomego wyniku historia zaczyna angażować (zwłaszcza, że na tym etapie mamy naszego głównego bohatera już serdecznie dość).

Niestety - poza pierwszą 1/3 częścią - w "Śmierci w podróży" rzuca się w oczy przede wszystkim jej letniość. Jasne, że charakter bohatera utrudnia, czy wręcz uniemożliwia zaangażowanie emocjonalne, ale w tym przypadku Ellroy nie wysila się nawet stylistycznie. Jest to poprawnie napisana historia, z paroma ocierającymi się o perwersję epizodami, natomiast mogła ona wyjść spod pióra tuzina innych pisarzy, gdyż niewiele jest w niej naprawdę ellroyowskiego pazura. Paradoksalnie więc najciekawsza jest do momentu pierwszej zbrodni. Ta początkowa partia nosi wyraźny rys osobisty, w dodatku interesująco zazębia się z wyznaniami Ellroya z późniejszych o dekadę Cieni mojego życia. Później jest to podróż zasadniczo tylko w dół - z niewielką zwyżką na dynamiczny policyjny koniec (za niego +1/2 punktu do oceny). Temat seryjnych morderców zgłębiali w podobnym czasie Thomas Harris (Czerwony smok, 1981 i Milczenie owiec, 1988) oraz - uciekający z szufladki literatury popularnej w stronę satyry społecznej - Bret Easton Ellis (American Psycho, 1991), i obaj z lepszym, przynajmniej komercyjnie, skutkiem.

Ode mnie: 4,0 / 6


James Ellroy, Śmierć w podróży (Killer on the Road); Tłum. Violetta Dobosz. Toruń: C&T 2009.