W drugiej swojej powieści (wyd. 1968) Cormac wyraźnie skręca w stronę alegorii. Nie porzuca charakterystycznego "poetyckiego naturalizmu", jakim cechował się Strażnik sadu - i jaki będzie obecny w niemal całej jego twórczości. Ale tym razem opowieść o wędrówce młodej matki w poszukiwaniu odebranego jej dziecka, oraz (osobno) o wędrówce brata tejże w poszukiwaniu siostry, odbywa się bardziej w przestrzeni symbolicznej, niż w - ledwie sygnalizowanej - rzeczywistej topografii stanu Tennessee. To przestrzeń zapełniona mrokiem, gąszczem, naznaczona rozpadem i rozkładem, zawieszna między Poe a Faulknerem, a na naszym gruncie - kojarząca się z malarstwem Beksińskiego. Ona, Rinthy, niekiedy spotyka się z ludzką życzliwością, bo zło kryje się tu nie tyle w mieszkańcach co w samej krainie, zgodnie z biblijnym tytułem oznaczającym "ciemność zewnętrzną", a jego (zła) ucieleśnieniem są trzej jeźdźcy zagłady. W tej wersji są spieszeni, nie konno, i tylko trzej, ale bez wątpienia są czystym złem świata (powstaje pytanie, kto w tej metaforze jest jeźdźcem czwartym - demiurg-pisarz? a może czytelnik?). Ale to nie Rinthy, tylko jej brat, Culla, obciążony grzechem kazirodztwa i dzieciobójstwa (bo nawet jeśli malec tymczasowo uniknął śmierci, to przecież in spe został zabity), po tym jak przekracza symboliczny Styks (na promie, który tonie razem z przewoźnikiem i oszalałym ze strachu koniem - figurą Cerbera?), spotyka tych upiornych piechurów, po czym - zmuszony - bierze udział w ich makabrycznej kanibalistycznej komunii (ale czy kanibalizm nie jest wpisany w komunię niejako z symbolicznego założenia?). Przez mieszkańców odwiedzanych miasteczek Culla jest pod byle pretekstem przeganiany i ścigany. Grzech ciąży na nim niczym na błąkającym się po świecie Kainie, co wyczuwają inni, obwiniając go o rozmaite nawiedzające ich nieszczęścia - jak choćby grupa spotkanych przezeń świniopasów. Stado świń na widok Culli rzuca się w przepaść w jawnie biblijnym obrazie (tam, przypomnijmy, opętał je zły duch wygnany z człowieka przez Jezusa), a trzy ocalałe cudem prosiaki, niczym rewers upiornej trójki mężczyzn, beztrosko odbiegają w promieniach słońca (to bodaj jedyny moment, kiedy świeci ono jasno i ciepło). Ale to tylko chwila uniesienia, złudzenie zbawienia, zanim przyjdzie rachunek sumienia i Culla znów musi uciekać. Wędrówka u McCarthy'ego, będąca po prostu metaforą życia, odbywa się w pewnym zamkniętym niczym pułapka kręgu, wypełnionym alegoriami na niemal każdej stronie, w scenerii żywcem przeniesionej z gotyckiego horroru, z którego nie ma ucieczki. Jest tylko droga, ale nikt z bohaterów, czemu wielokrotnie dają wyraz, nie wie tak naprawdę do jakiego celu zmierza. Jak Rinthy, która rusza dalej nawet gdy już wie, że dziecka nie odnajdzie. Albo jak ślepiec z finałowej sceny, który co prawda nie zdaje sobie sprawy, że zmierza wprost na mokradła, ale przynajmniej wie, że nie widzi - i nie łudzi się, że jest inaczej.
Znakomity jest tu przekład Macieja Świerkockiego, zawieszony między bogactwem cormakowskich opisów upiornych scenerii, w których nastrój splata się z symboliką i zadumą, a szorstkim, wręcz prymitywnym językiem zaludniających je indywiduów. Właśnie jemu, obok Roberta Sudoła, zawdzięczamy przyswojenie McCarthy'ego polszczyźnie (choć pionierem był nieżyjący już Jędrzej Polak, tłumacz Rączych koni i Przeprawy wydanych w 1996 i 2000 roku).
Ode mnie: 5,0 / 6
Cormac McCarthy, W ciemność (Outer Dark); tłum. Maciej Świerkocki. Kraków: Wydawnictwo Literackie, 2011.